Reklama

W tym artykule:

  1. Holo polo i „Tatuażysta z Aushwitz”
  2. „My mieliśmy szczęście” - historii rodziny z Radomia
  3. Problem językowy
Reklama

Książka „Tatuażysta z Auschwitz” szybko stała się światowym bestsellerem, co pokazało również, jak czytelnicy chcą widzieć Holocaust i czego w literaturze szukają. Pod płaszczykiem dbania o pamięć o gigantycznej tragedii milionów ludzi, Heather Morris wręcz zapoczątkowała wysoce niepokojący nurt romantyzowania Holocaustu. Po książce przyszedł czas na ekranizację, której twórcy również nie przejmowali się prawdą historyczną. Po tej ogromnej dawce frustracji i goryczy, z przyjemnością obejrzałam inny serial wojenny, „My mieliśmy szczęście”, którego twórcy wiedzieli, jakimi środkami warto operować, ażeby nie wypaczyć sensu historii i cierpienia. Nie obyło się jednak bez mankamentów.

Na „Gwiazd naszych wina” płakałyśmy 10 lat temu i płaczemy teraz. Rozdzierający serca film właśnie trafił na popularną platformę streamingową

„Gwiazd naszych wina” jest jednym z tych filmów, podczas których nie da się nie płakać. Produkcja sprzed 10 lat rozmiękczy nawet najtwardsze serca. Właśnie zasiliła bibliotekę kolejnego serwisu streamingowego. To idealna okazja do tego, by przypomnieć sobie tę poruszającą historię miłosną.
„Gwiazd naszych wina”
fot. materiały prasowe

Holo polo i „Tatuażysta z Aushwitz”

Podczas gdy książkowi fani na całym świecie piali z zachwytu, historycy i inni znawcy tematu obnażyli poważne nadużycia w opowieści o tytułowym tatuażyście, Lale i jego ukochanej Gity, więźniów obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Heather Morris nie za bardzo przejmowała się realiami, za to skupiła się epatowaniu potwornością przeplataną romantyzowaniem obozowej rzeczywistości. Na swoją obronę miała to, że to prawdziwa historia opowiedziana jej przez samego Lalego Sokołova. Prawdą jest jednak to, że już nie dowiemy się, czy rzeczywiście tak było, ponieważ Lale Sokołov nigdy nie autoryzował owej powieści. Zmarł w 2006, a Morris zdecydowała się na publikację dopiero w 2018 roku. Serial „Tatuażysta z Auschwitz” mógł naprawić książkowe błędy, ponieważ twórcy wiedzieli już, co historycy, a przede wszystkim badacze z Muzeum Auschwitz-Birkenau, powiedzieli na temat przekłamań w fabule. Postanowili jednak zignorować wszelkie uwagi, a nawet popełnić pulę kolejnych błędów. Na ekranie zatem serwuje nam się ponownie przekonanie, że dzięki miłości można przezwyciężyć wszystko, co nie objęło jednak tysięcy innych więźniów. Widzimy swobodnie spacerujących Lalego i Gitę, podczas gdy tak naprawdę mężczyźni nie mieli wstępu do baraków kobiet. Co więcej, odseparowanie było na tyle radykalne, że tatuażysta – mężczyzna, nie mógł wykonywać swojej pracy u kobiet. Z serialu nie wybrzmiewa ponadto ważny fakt. Dwójka głównych bohaterów była w dużo lepszej sytuacji niż reszta, ponieważ sprawowali określone funkcje, zatem nie są typowymi przedstawicielami tego, jak wyglądało życie w obozie. Nie miłość odegrała najważniejszą rolę w ich przetrwaniu. Inne przekłamania to pokazywanie, że Lale ma do dyspozycji swój własny barak, co w przepełnionym Auschwitz nigdy nie miało miejsca. Absurdem jest też przedziwna relacja Sokołova i SS-mana Bareckiego, któremu zdarza się nawet nocować w pokoju Lalego. W rzeczywistości nocą nikt nie chodził swobodnie po obozie, a nadzorowano go z pomocą karabinów z wież wartowniczych. SS-mani nie mieli też prawa pojawiać się na terenie części obozu dla kobiet. To tylko kilka przykładów, bo jest tego znacznie więcej, o czym piszą sami badacze z Muzeum Auschwitz-Birkenau, z którymi twórcy niczego nie skonsultowali. Niektórym może się wydawać, że to drobnostki, ale dzięki takim przekłamaniom przedstawiona historia romantyzuje życie w obozie i taki przekaz trafił do milionów widzów. W moim odczuciu o Holocauście i wojnie jeśli już chcemy opowiadać, to tylko prawdziwie albo wcale, bo prawda historyczna jest wyrazem szacunku do milionów ofiar. Inaczej obraża się ich pamięć. Nie ma miejsca na swobodne fantazje o życiu w obozie, nawet jeśli twórcy asekurują się informacją o zmianie niektórych faktów już w czołówce. Da się to zrobić poprawnie i innowacyjnie, co pokazuje m.in. film „Strefa interesów”.

Kultura na weekend: „Spadek” z Maciejem Stuhrem, Gabrielą Muskałą i Joanną Trzepiecińską. W rodzinie siła? [recenzja]

„Spadek” to luźna, raczej niewymagająca komedia kryminalna, która właśnie zadebiutowała na platformie Netflix. Obsada jest świetna. A jak ze scenariuszem?
„Spadek”
fot. Netflix

„My mieliśmy szczęście” - historii rodziny z Radomia

Niewiele po „Tatuażyście” premierę miał inny serial wojenny „My mieliśmy szczęście”, który był dla mnie prawdziwą odtrutką na wcześniejsze gorzkie emocje. To również adaptacja książki, bestsellera New York Timesa autorstwa Georgii Hunter o tym samym tytule. Ta amerykańska produkcja opowiada historię żydowskiej rodziny z Radomia rozgrywającą się między 1938 a 1945 rokiem. Poruszającą i naprawdę zaskakującą. Dla widza, który wie, jak ciężkich emocji można się spodziewać po produkcji o Holocauście, tytuł jest pewną ulgą i obietnicą na koniec. Rodzina Kurców mieszkała od lat w Radomiu, prowadzili tam dobrze prosperujący sklep i wiedli spokojne życie, chociaż już naznaczone w przeszłości wojną. Rodzice bardzo wspierają swoje dorosłe dzieci, zatem mogą one rozwijać kariery, jak chcą. Jeden z synów wyjeżdża na studia do Paryża, inni zostają prawnikiem czy fotografem. Z kolei najmłodsza córka pracuje jako laborantka, a druga realizuje się jako żona i matka. Już od pierwszych scen Kurcowie budzą sympatię, dzięki dynamicznej wymianie zdań. Kochają się, ale bywają też ironiczni i mają ostry dowcip. Zwyczajna rodzina, jakich wiele. W Radomiu jednak narastają nastroje antysemickie, aż w końcu utworzono tam getto kontrolowane przez nazistów. Rodzina zostaje brutalnie rozdzielona. Niektórzy pozostają w getcie, inni zostają wysłani do Lwowa, a stamtąd na Sybir. Widzimy też płonącą Warszawę, Kazachstan, jak i Monte Cassino. Synowi przebywającemu w Paryżu udaje się przedostać do Brazylii, co sprawia, że wojnę przeżywa zupełnie inaczej niż reszta rodziny. Bezpieczniej fizycznie, rozdzierająco emocjonalnie. Losy rodziny są wręcz niesamowite i aż trudno uwierzyć, że mogli mieć tyle tytułowego szczęścia. Historia została spisana przez potomkinię Kurców i jest to efekt 10 lat rozmów z wszystkimi członkami rodziny, praca precyzyjna i z wyczuciem. Historia hipnotyzuje, ale niczego nie lukruje. Nie wybiela się postaw bohaterów, nie bawi w nadmierny heroizm i z trudnym dystansem pokazuje się zawinienia różnych stron. Człowieczeństwo z blaskami i cieniami w pełnej krasie. Co ważne, sami możemy zdecydować, jakie postawy będziemy podziwiać, a jakie piętnować, choć z perspektywy wygodnego fotela w roku 2024 moim zdaniem zupełnie nie ma takiej potrzeby. Niewątpliwie najbardziej w pamięci pozostają niezwykle silne więzi rodzinne, ale w odróżnieniu od „Tatuażysty” nie serwuje nam się tu opowiastki o tym, że dzięki miłości przeżyli. Tytuł „My mieliśmy szczęście” wyjaśnia wprost, dzięki czemu niektórym udało się przetrwać Holocaust. I za tę pokorę i uszanowanie prawdy bardzo ten serial doceniam.

Problem językowy

Mankamenty jednak są, choć zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie nie dało się inaczej. Przenosimy się do Radomia w roku 1938, widzimy polską rodzinę Żydów, którzy mówią po angielsku, a jednak od czasu do czasu przeklinają lub śpiewają z topornym akcentem po polsku. Dziwny to zabieg i przez to jest nieco trudniej uwierzyć, że rzeczywiście jesteśmy w Radomiu. Wraz z kolejnymi odcinkami można się jednak do tego przyzwyczaić.

„My mieliśmy szczęście” to odtrutka na wszelkie holo polo w literaturze i filmie. Zaznaczam przy tym, że nie jest to produkcja innowacyjna i jakiej jeszcze nie było. Jej siła tkwi w realizmie, pewnej prostocie i nieepatowaniu makabrą na potrzebę sensacji. Serial nie może zaszkodzić nikomu w odróżnieniu od „Tatuażysty”, a jedynie doedukować i wręcz uświadomić, jak w różnych sytuacjach musieli odnaleźć się Żydzi w Polsce i na świecie. W czasie w czasie wojny, ale i po niej.

Serial można obejrzeć na platformie Disney Plus.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama