Reklama

Lata 80., zapyziałe amerykańskie miasteczko. Menedżerka lokalnej siłowni zakochuje się w aspirującej kulturystce. Początek końca. „Love Lies Bleeding” to nabuzowana mieszanka brutalnego kina akcji i intensywnie erotycznych historii miłosnych. Jest duszno. Jest głośno. Jest Kristen Stewart w roli głównej. Jak początkująca reżyserka pozyskuje do swojego filmu topową hollywoodzką gwiazdę? O to też zapytałam Rose Glass.

Reklama

Angelika Kucińska: Silna kobieta, czyli kto?

Rose Glass: Mit. Kobieca siła nie była głównym tematem, gdy zaczynałam pisać „Love Lies Bleeding”, to trudno go uniknąć, robiąc film o dziewczynie, która jest stereotypowo postrzegana jako bardziej męska niż kobieca. Nikt nie rozwodzi się nad silnymi męskimi bohaterami, oni po prostu istnieją. Z kolei dyskusja o kobiecej sile niesie ryzyko, że zredukujemy kobietę do jednego wymiaru. Cieszę się, że w przemyśle filmowym robi się miejsce dla większej różnorodności – zarówno jeśli chodzi o autorki filmów, jak i bohaterki. Zauważyłyśmy jednak z Weroniką (Tofilską, polską scenarzystką mieszkającą w Londynie, z którą Rose Glass napisała „Love Lies Bleeding” – przyp. red.), że to przyzwolenie na różnorodność bywa iluzją, bo ostatecznie dominuje oczekiwanie, że protagonistki będą prawe i szlachetne. Silna kobieta to w powszechnym przekonaniu kobieta bez skazy, wysoce moralna. Nie ma w tej wizji miejsca na chaos, na konflikt wewnętrzny, na sprzeczności – na to wszystko, co jest dozwolone w przypadku silnych męskich postaci. A przecież silna kobieta może mieć swoje słabości i grzechy na sumieniu tak samo jak silny mężczyzna.

Pięknie pogrywacie z tunelową wizją silnej kobiety, ustalając źródło kobiecej mocy w mięśniach. Jackie, jedna z dwóch głównych bohaterek „Love Lies Bleeding”, jest kulturystką.

Jackie marzy o karierze zawodowej kulturystki, a ten sport to przecież pogoń za fizyczną siłą i pomnikową muskulaturą. Chce wyglądać jak antyczna bogini, pozbawiona ludzkich niedoskonałości, bo to wynosi ją ponad nieporządek chwiejnej codzienności. Pracuje nad siłą mięśni, by zyskać poczucie panowania nad własnym życiem, ale im bliżej jest celu, tym bardziej rzeczywistość wymyka się jej spod kontroli. Zakochuje się, a miłość dezorientuje i burzy porządek.

Ten film powinna obejrzeć każda kobieta. „Jutro będzie nasze” to włoskie kino w najlepszym wydaniu

Czarno-białe zdjęcia przedstawiają zniszczone, brudne i ubogie ulice doświadczonego wojną Rzymu. Jednocześnie nie jest to wyłącznie portret nędzy, gdyż na tym gruncie rosną też marzenia, tętni życie i oczywiście jest pełno włoskiego temperamentu. „Jutro będzie nasze” to film nie tylko ujmujący klimatem, ale przede wszystkim uderzająca historia o sile kobiet. Sile, która przez wiele lat była niewidzialna.
Kadr z filmu "Jutro będzie nasze"
Kadr z filmu "Jutro będzie nasze" / mat. prasowe

Jackie wkłada bardzo dużo pracy, by osiągnąć swój cel. Intensywnie trenuje. Stosuje restrykcyjną dietę. A potem przyjeżdża na zawody, wychodzi na scenę i jest oceniana jak na konkursie piękności. Niby ucieka od stereotypowych pomysłów na pożądaną ekspresję kobiecości, a finalnie i tak patrzą na to, jak wygląda?

Kulturystyka jest sportem mocno skoncentrowanym na estetyce. To dotyczy również mężczyzn, ich prezencja też jest oceniana, choć oczywiście nie tak bardzo jak wygląd kobiet. Przynajmniej w niektórych konkursach zniesiono obowiązek wychodzenia na scenę w butach na wysokim obcasie. Kulturystyka jest hybrydą sportu i performance’u, to mnie zresztą tak bardzo w niej zainteresowało. Trenujesz jak wyczynowiec, żeby wygrać za to, jak wyglądasz. To surrealistyczne, więc fascynujące.

Nie wszystkim podobają się kulturystki.

I to jest podwójnie fascynujące. Kobiety podejmując wyzwanie tak ekstremalnych treningów, jednocześnie sprzeciwiają się mainstreamowym standardom piękna. Męska muskulatura realizuje kanon, jest obiektywnie atrakcyjna i pożądana, a umięśnionej kobiecie zarzuca się, że nie wygląda ładnie, nie jest kobieca. Sport tego typu wymaga dyscypliny, wręcz obsesyjnie przestrzeganej, a bohaterka z obsesjami jest zawsze interesująca – zwłaszcza jeśli rzucisz jej kilka kłód pod nogi.

Główna bohaterka Twojego debiutanckiego filmu „Saint Maud”, radykalnie religijna pielęgniarka, też obsesyjnie dyscyplinowała swoje ciało. Pozbawiała go dostępu do przyjemności, bo miało pozostać czyste od grzechu. Gotowość życia w destrukcyjnym rygorze łączy bohaterki Twoich filmów. Chcesz powiedzieć w ten sposób, że tracimy głowę dla ciała?

Relacja z ciałem jest niezwykle skomplikowana. To jak człowiek traktuje własne ciało, wiele mówi o nim jako o osobie, o tym jak widzi swoje miejsce w świecie. Ciało to przestrzeń nieustającej walki.

Jaką miałaś relację z ciałem, gdy dorastałaś?

Głodziłam się, jak wiele młodych dziewczyn. Cieszę się, że nie jestem już nastolatką. Dojrzewanie jest dziwacznym, bardzo trudnym czasem. Próbujesz jakoś ułożyć się z rzeczywistością, poznajesz siebie, szukasz sensu. Tak wiele młodych dziewczyn ma zaburzoną relację z jedzeniem, bo ciało wydaje się jedynym, co jesteśmy w stanie kontrolować – w relacji z nim szukamy poczucia sprawczości. Wiele kulturystek przyznaje, że w przeszłości cierpiały na zaburzenia odżywiania, a w kulturystyce odnalazły przestrzeń, by realizować swoje potrzeby absolutnej kontroli nad ciałem w dużo zdrowszy sposób – choć określenie „zdrowszy” jest w tym przypadku dyskusyjne, bo łatwo popaść w niszczące ekstrema. Tak, sport jest zdrowszy niż głodzenie się, ale czy w obsesyjnym trenowaniu jest miejsce na zbalansowane podejście do własnego ciała? Katy O’Brian, która gra Jackie, w przeszłości trenowała kulturystykę. Do roli w filmie przygotowywała się pod okiem trenera, a na kilka dni przed kręceniem sceny z zawodów zaczęła się celowo odwadniać, bo to jest coś, co robią zawodowi kulturyści, by ich muskulatura wyglądała jeszcze potężniej. Niektórzy mdleją na scenie z odwodnienia, inni wymiotują, zdarzają się różne przypadki, bo to ryzykowna, groźna praktyka. Katy wygląda w tej scenie naprawdę imponująco, ale pomyśl, na co musiała wystawić swoje ciało, by osiągnąć ten efekt.

Czy miłość – podobnie jak nasze ciała – nie jest czymś, co chcielibyśmy kontrolować? To nie ta sama potrzeba?

Tylko że miłości nie da się kontrolować. To największa ze wspomnianych kłód, które możesz rzucić bohaterce z tendencją do popadania w obsesyjną samodyscyplinę. Zwłaszcza że miłość między Lou i Jackie jest szalona, intensywna, nieobliczalna.

„Love Lies Bleeding”, czyli tytuł Twojego filmu, to także popularna nazwa amarantusa – rośliny, którą dawniej uważano za symbol tragicznej miłości. Czy miłość Lou i Jackie jest więc tragiczna? Abstrahując od tej całej przemocy, która dzieje się dookoła.

W wiktoriańskiej Anglii pewnie w ich relacji widziano by głównie tragizm (śmiech). Nie wiem, czy to fatalne zauroczenie, ale trudno wyobrazić mi sobie Lou i Jackie w długoterminowym związku. Ta miłość zdefiniuje ich życia, nada im kierunek, będzie rewolucyjna, ale marne szanse, że przetrwa. I niektóre miłości przydarzają nam się właśnie po to, żeby wyrwać nas z dotychczasowej rutyny. Lou potrzebuje spotkać Jackie, żeby wreszcie zmienić coś w swoim życiu. Pod wpływem miłości wreszcie znajduje w sobie siłę, żeby działać.

Lou, którą w „Love Lies Bleeding” zagrała Kristen Stewart, pracuje jako menedżerka miejscowej siłowni. Żyje w zapyziałym miasteczku pośrodku niczego, w dodatku w latach 80., ale nie kryje się ze swoją homoseksualnością i jest akceptowana. To pewna fantazja na temat miejsca i czasu, prawda?

Toczyłyśmy z Weroniką długie dyskusje na ten temat. W tamtym miejscu i czasie homofobia na pewno było bardzo silna, a mimo to Lou jest osobą otwarcie queerową. Nie zapominajmy jednak, że jest też córką bossa lokalnej mafii, to daje jej jakiś przywilej, jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo nikt nie odważy się jej zaatakować. Choć filmowe świadectwa comingoutów i walki z homofobią są bardzo ważne, autentyczne i potrzebne, my z Weroniką chciałyśmy opowiedzieć queerową historię miłosną, która będzie trochę inna. Dlatego seksualność naszych bohaterek jest incydentalna, jest tylko jednym z elementów ich tożsamości.

Filmy 2024, na które czekamy najbardziej. Tych 20 premier kinowych nie można przegapić

W przyszłym roku czeka nas wiele interesujących premier, na pewno będziemy regularnie odwiedzać kino. Oto filmy 2024, których najbardziej nie możemy się doczekać. Wśród nich (aż) 20 produkcji.
„Challengers”
fot. materiały prasowe

Musiałaś się świetnie bawić na planie „Love Lies Bleeding”. Intensywne, głośne kino to spora odmiana po kameralnym „Saint Maud”.

Łapałam się czasem na myśli: co ja tu, do cholery, robię? Dlaczego ktoś pozwala mi to kręcić(śmiech)? „Love Lies Bleeding” to ekscentryczna, europejska interpretacja typowego amerykańskiego kina akcji. Tak, bawiłam się znakomicie (śmiech).

I ta wasza – Twoja i Weroniki Tofilskiej – interpretacja typowego kina akcji przyciągnęła parę poważnych nazwisk, które można zobaczyć w obsadzie filmu. Przede wszystkim wspomniana Kristen Stewart. Łatwo pozyskać hollywoodzką gwiazdę, gdy wcześniej zrobiło się co prawda znakomity, ale tylko jeden film?

Pisałyśmy postać Lou z myślą o Kristen, niespecjalnie wierząc, że mamy szansę na tę współpracę. Była pierwszą osobą, do której wysłałyśmy scenariusz. Okazało się, że widziała i podobało się jej „Saint Maud”, więc zgodziła się od razu.

A, czyli łatwo.

(śmiech) Z Kristen na pokładzie było nam dużo łatwiej zdobyć finansowanie na film czy przekonać resztę obsady do wejścia w taki szalony projekt. Jestem wdzięczna, że chwilę po zagraniu w biografii księżnej Diany „Spencer”, gdy mogłaby naprawdę zrobić wszystko, zdecydowała się na nasz film. Ed Harris, który gra jej ojca, też jest w takim miejscu, w którym już nic nie musi, to w końcu legenda kina. Wciąż jednak lubi wyzwania i jest głodny artystycznego ryzyka.

Kiedy zdecydowałaś, że chcesz zajmować się robieniem filmów?

Gdy oglądałam zakulisowe materiały z planu „Władcy pierścieni” (śmiech). Zdałam sobie wtedy sprawę, że kręcenie filmów to poważna, wymagająca profesja. Miałam 13 lat, gdy zaczęłam nagrywać przyjaciół, korzystając z amatorskiej kamery wideo rodziców.

A kiedy zdecydowałaś, jakie filmy będziesz robisz?

Gdy przestałam oglądać „Władcę pierścieni”, a zobaczyłam „Głowę do wycierania” Davida Lyncha i „Pi” Darrena Aronofsky’ego. Jako nastolatka kochałam filmy Quentina Tarantino, „Edwarda Nożycorękiego” Tima Burtona albo takie produkcje jak „Taksówkarz” czy „Chłopcy z ferajny…

Nie ma to jak wychować się na „Taksówkarzu”.

(śmiech) Dorastałam na spokojnej angielskiej wsi i chodziłam do szkoły dla dziewcząt. Prawdziwe życie było nudne, więc ekscytacji i silnych emocji szukałam w kinie.

Pytam, bo zarówno w „Saint Maud”, jak i w „Love Lies Bleeding”, realizuje się moja ulubiona koncepcja popkultury. Sięgasz po bardzo rozrywkowe, często protekcjonalnie traktowane gatunki – jak horror i kino akcji – by podejmować w nich poważne, rezonujące społecznie tematy, jak opresja religii, terror samodyscpliny, autodestrukcyjna relacja z ciałem. To często trudniejsze niż artystyczne slow cinema o niuansach żałoby.

Reklama

Dobry powolny dramat o żałobie jest naprawdę trudno nakręcić i doceniam takie kino, choć osobiście mam dużą słabość do filmów, które rzeczywistość trzymają na dystans, oferując możliwość radosnej ucieczki w świat wyobrażony. Lubię kino za eskapizm. I za mocne emocje. Dlatego chciałabym kręcić filmy, które chwytają od razu, tu i teraz.

Reklama
Reklama
Reklama