Reklama

Nic dziwnego, że Apolonia Sokol zainspirowała reżyserkę Leę Glob, która przez 13 lat towarzyszyła jej z kamerą i rejestrowała kluczowe momenty w życiu artystki. Tak powstał niezwykły dokument Apolonia, Apolonia”.

Reklama

To wciągająca opowieść o poszukiwaniu tożsamości i portret młodej artystki, która nieustannie się zmienia, dojrzewa, a wraz z nią samą ewoluuje jej sztuka, relacje, stosunek do siebie, własnego ciała, kobiecości i seksualności. Wyróżniony nagrodą dla Najlepszego Filmu w Konkursie Międzynarodowym podczas największego festiwalu filmów dokumentalnych na świecie - IDFA w Amsterdamie obraz będzie można zobaczyć podczas festiwalu Millennium Docs Against Gravity. Apolonia i Lea odwiedzą festiwal i wezmą udział w spotkaniach z publicznością po premierze 14 maja o 20.00 w warszawskim Muzeum POLIN oraz dzień później, po pokazie 15 maja o 18.00 w stołecznej Kinotece. Bilety na te wydarzenia można kupić online.

Lea kręciła Cię z przerwami przez 13 lat, od 2009 roku. Towarzyszyła Ci z kamerą w różnych miejscach na świecie i w przełomowych momentach Twojego życia. Czy miałaś wgląd do tych materiałów w trakcie powstawania filmu czy zobaczyłaś je jako całość dopiero po zakończeniu prac?

Nie widziałam tych materiałów w międzyczasie, nie wiedziałam też, które z nich docelowo znajdą się w filmie. Zobaczyłam gotową całość dopiero po montażu. Przez te 13 lat Lea mogła filmować, co chciała, niczego jej nie narzucałam, dałam jej pełną swobodę. Mimo, że dokumentowała moją codzienność, moje sprawy, relacje, dylematy, to, co zobaczycie na ekranie, to nie jest w 100% moje życie, tylko jej wizja. Choć jest w filmie taki moment, podczas mojej podróży do Nowego Jorku, że potrzebuję jej i kamery, żeby poczuć się mocniejsza i bardziej pewna siebie.

Co sprawiło, że zaufałaś jej na tyle, że wpuściłaś ją do swojego świata i pozwoliłaś być przy sobie przez te 13 lat?

Gdy Lea się do mnie zgłosiła, nie znałyśmy się, nic o niej nie wiedziałam. W szkole filmowej w Danii, w której się uczyła, miała na zaliczenie stworzyć portret dokumentalny. Ktoś jej powiedział, że jest taka malarka w Paryżu, która ma życie jak z filmu, mieszka w teatrze, trzyma się z bohemą. Odezwała się do mnie, a ja po prostu zgodziłam się, by mnie kręciła, nie zastanawiałam się nad tym. Ale z biegiem lat i w trakcie pracy nad filmem nasza relacja i jej dynamika zmieniały się, również w związku z jej chorobą (Lea po porodzie zapadła w śpiączkę i cudem uniknęła śmierci). Wtedy ona z kolei potrzebowała tego filmu, by odzyskać wiarę w siebie i własną sprawczość. Ona zresztą też musiała zdobyć się na to zaufanie, bo nie tylko stała za kamerą, ale też dała coś z siebie - zdecydowała się pokazać swoje życie, i to jego najtrudniejsze momenty. Jest w filmie bardzo przejmujący fragment, w którym szczerze opowiada o swojej chorobie. Myślę, że dzięki temu całość jest bardziej uniwersalna, bo to już nie tylko dokument o artystce, ale historia kobiet z różnych światów, na różnych etapach życia, z różnymi potrzebami i doświadczeniami. Odsłaniając się przed kamerą, Lea w pewnym sensie zdjęła też ze mnie ciężar uprzedmiotowienia, bo jednak wcześniej to ona była twórczynią, a ja - przedmiotem jej dzieła. Poza tym, gdy film jest skupiony wokół jednej osoby i pokazuje ją taką jaka jest, bez filtra i lukru, łatwo ją zaszufladkować i ocenić, przerzucić na nią nie zawsze prawdziwe przekonania i stereotypy, co bywa trudne i nieprzyjemne.

Przez te wszystkie lata nie miałaś momentów kryzysu, gdy chciałaś to przerwać, odpocząć od kamery?

Miałam tak raz i wtedy ten film się skończył. To jest jedna z ostatnich scen, gdy mówię, że już dłużej nie mogę, że muszę się nauczyć żyć bez kamery. Lea się ze mną zgodziła, też miała wtedy poczucie, że dotarłyśmy do końca. To zadziało się samo, bardzo naturalnie. I dlatego też ten film wzbudza tak silne emocje, bo jest w nim prawda.

No właśnie, opowiedz trochę o dotychczasowym odbiorze i jak Ty sama czujesz się podczas tych pokazów? Wydaje się, że po licznych wystawach kwestię tremy masz przerobioną, choć tam na widoku są tylko Twoje prace, a tu publiczność ma wgląd w Twoje emocje i najbardziej intymne przeżycia.

Na pewno to jest dla mnie nowe doświadczenie, bo tworzenie obrazów jest bardzo prywatne i osobne, jestem wtedy w swoim świecie, w mojej pracowni, sama, a film to wspólna energia i żywa transmisja emocji. Ale reakcje przekonują mnie, że to, co zrobiłyśmy jest ważne i potrzebne. Po pokazach widzki i widzowie podchodzą do nas wzruszeni, chcą rozmawiać. Ten film porusza wiele bardzo trudnych, ważnych i często pomijanych tematów, jak aborcja, pozycja i rola kobiety we współczesnym świecie, patriarchat, kwestia identyfikacji, samobójstwo czy macierzyństwo zagrażające zdrowiu, jak w przypadku Lei. O tym się nie mówi, matka musi być szczęśliwa, że ma dzieci, nawet jeśli może ją to kosztować życie. Wierzę, że warto rozmawiać na wszystkie te tematy i że sztuka powinna nam pomagać, również w komunikacji. I sama staram się taką sztukę tworzyć.

A jak Twoja sztuka ewoluowała przez te lata, od czasów, gdy byłaś studentką prestiżowej paryskiej Beaux-Arts (Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Pięknych)?

Na początku cała moja praca była skupiona wokół tego, by poznać i zrozumieć moją własną historię i tożsamość. Przez całą swoją młodość, jako córka imigrantów, zastanawiałam się skąd jestem i poszukiwałam własnej przynależności. Moja przyjaciółka Oksana, po tym, jak została wyrzucona z organizacji, którą sama założyła (Femen) i pozbawiono ją praw do własnych prac, straciła swoją identyfikację i bardzo to przeżywała. Pamiętam, jak mówiłam jej wtedy, że jest artystką i zawsze może stworzyć coś nowego. Ale dla niej najważniejsza nie była sztuka, tylko aktywizm. Dopiero po jej śmierci zrozumiałam, że sztuka może być bronią, narzędziem komunikacji, ale też środkiem do zmiany i że jako artystka mam swego rodzaju odpowiedzialność, obowiązek. Od tego czasu moje prace stały się bardziej politycznie zaangażowane, bo według mnie sztuka nie może istnieć w oderwaniu od czasów, rzeczywistości, tego, co się dzieje wokół nas. Jest ważnym głosem epoki i pokolenia. Teraz, gdy we Francji odbywa się dużo manifestacji, ja też wychodzę na ulicę i to mi daje obrazy, muszę potem namalować to, co widzę. W obliczu tak ważnych spraw mam poczucie, że trochę nie wypada się zajmować innymi tematami. Choć wciąż też tworzę portrety silnych osobowości, których historie mnie inspirują. To są zawsze ludzie, których znam i kocham. W ten sposób okazuję im miłość, uwieczniając ich na moich obrazach. Poza tym dziś sama jestem profesorką na uczelni w Caen w Normandii i mogę pomóc nowym pokoleniom, żeby nie musiały przeżywać tego, co ja doświadczałam w ich wieku, bo nikt mnie nie ostrzegł, nie ochronił, nie nauczył stawiania granic.

Masz na myśli niedoszły casting z Harveyem Weinsteinem podczas Twojego pobytu w USA?

Zaprosił mnie na casting do pokoju hotelowego, chciał nakręcić o mnie film, ale ja bardzo nie chciałam tam iść, więc powiedziałam mojemu agentowi, że już mam film i nie potrzebuję, bo razem z Leą kręciłyśmy już ten dokument. Poza tym moim celem było, by sprzedać obraz, a nie zagrać w filmie. Skończyło się na tym, że obrazu nie sprzedałam, wróciłam do domu, a potem widziałam w internecie hasztag #metoo. Ale w świecie sztuki jest wiele innych problemów, od mizoginii i dyskryminacji kobiet, po zawłaszczanie artystów przez kolekcjonerów, czego sama doświadczyłam ze strony Stefana Simchowitza i o czym też opowiadam w filmie. Nie chciałam już dłużej z nim współpracować, malować kilkunastu obrazów miesięcznie, ale bałam się, bo on miał dużo pieniędzy i możliwości i pozwał innych artystów do sądu. Wiedziałam, że nie mogę mu odmówić. Gdyby wytoczył mi sprawę, nie miałabym szans. Tydzień później dostałam wiadomość, że już nie jest zainteresowany współpracą ze mną. Na szczęście mamy czas rewizji, coraz więcej się o tym mówi, takie sytuacje są nagłaśniane. Jeśli powstają takie filmy, jak nasz, to wierzę, że powolutku ten świat też będzie się zmieniać.

Pozostając w temacie zmian – jak przez te 13 lat zmienił się Twój stosunek do siebie samej i własnego ciała? Film bardzo szczerze pokazuje Twoją drogę do samoakceptacji i różne problemy dotyczące cielesności, z jakimi zmaga się większość młodych, dojrzewających kobiet.

Gdy oglądam ten film, to aż mam ochotę przytulić, uściskać tę młodszą Apolonię, która walczy i cierpi, ale w końcu zwycięża. Trudno też ogląda mi się te momenty w filmie, w których zachowuję się desperacko. W niektórych scenach nie jestem pokazana z najfajniejszej strony, ale uważam, że to jest ważne i potrzebne, bo nawet jeśli to mnie nie przedstawia w dobrym świetle, to taka jest prawda, takie jest życie. Z drugiej strony budujące jest to, że z wiekiem ta samoakceptacja przychodzi jakoś naturalnie, ja sama teraz czuję się o niebo lepiej niż gdy miałam 20 lat.

Przyjeżdżasz do Warszawy na pokazy filmu w ramach festiwalu MDAG. Ale to nie Twoja pierwsza wizyta w Polsce, prawda? Zresztą rozmawiamy po polsku, więc Twoje związki z ojczyzną mamy i babci są wciąż silne.

Reklama

Mieszkam w Paryżu, ale Polska jest i na zawsze będzie w moim sercu. Mam przecież na imię Apolonia, bo moja mama tak bardzo tęskniła za ojczyzną. I przez to, że to ona mnie wychowywała, bo gdy moi rodzice się rozstali, z ojcem przez lata nie miałam żadnego kontaktu, bardzo nasiąkłam tą kulturą. Z kolei języka polskiego nauczyła mnie babcia. Aby lepiej poznać i zrozumieć swoje korzenie, pojechałam w podróż jej śladami, na Białoruś, gdzie się urodziła i Syberię, gdzie została zesłana. Babcia już niestety nie żyje i myślę, że ten film i fragmenty, w których się pojawia, to będzie dla mnie piękna pamiątka. Jako dziecko przyjeżdżałam do Szczecina ją odwiedzać, dobrze to wspominam, choć w tamtych czasach mocno się wyróżniałam - byłam brunetką z ciemnymi oczami, mówiłam w innym języku, trudno mi było porozumiewać się z kuzynami. Dziś bardzo dobrze się tu odnajduję, współpracuję z warszawskimi galeriami, np. z Polana Institute, Gunia Nowik Gallery. Zawsze czuję się w Polsce mile widziana i bardzo się cieszę na kolejną wizytę.

Reklama
Reklama
Reklama