Reklama

The Big Five Family to Kasia, Robert Traczykowie i ich synowie: Leon (14 lat), Tymon (11 lat) i Tytus (8 lat). Jeszcze pięć lat temu funkcjonowali w tradycyjnym schemacie: Robert w korporacji, a Kasia opiekowała się dziećmi w pięknym domu w podwarszawskiej Radości. Ale było im mało siebie. Więc po kilku latach rozważania wszystkich „za” i „przeciw”, postanowili sprzedać wszystko, co mieli i kamperem wyruszyć w nieznane. Mówią, że ich życie wcale nie jest idyllą, ale za nic nie wróciliby w stare koleiny, bo wolność, bliskość i kontakt z naturą cenią ponad wygodę i poczucie bezpieczeństwa oparte na posiadaniu.

Reklama

Marta Kutkowska: Powiedzcie mi przede wszystkim, gdzie jesteście teraz?
Robert: Jesteśmy między górami Sierra Nevada a łańcuchem gór Inyo, 150 km od jeziora Tahoe, czyli kompletnie nigdzie. Jesteśmy nad strumieniem i spotykamy niedźwiedzia.
Kasia: W stanie Kalifornia.

Jak wygląda wasz dzień w środku niczego.
Robert:
Wstajemy, jak się obudzimy, nie nastawiamy budzików. Jak nam się chce, to robimy rano jogę albo trening. Celebrujemy śniadanie. Wypatrzyliśmy ścieżkę wzdłuż strumienia i sprawdzimy, czy dojdziemy nią do gorących źródeł w dole rzeki. W głowach układa się plan na następne dni. Jedziemy do znajomych w Newadzie, zamawiamy zawczasu paczki i zastanawiamy się, jak lepiej zaopatrzyć się w markecie, żeby jeszcze dłużej móc funkcjonować gdzieś w sercu lasu bez konieczności powrotu do upalnego miasta. Zanim się zorientujemy, jest popołudnie. Druga kawa tego dnia. Chłopcy budują bazę pod sosnami, do której są skłonni się wyprowadzić, a my studiujemy funkcje aparatu, czekając na złotą godzinę. Wspólna kolacja, wspólne rozmowy, czytanie książki. Kolejny piękny dzień za nami.
Kasia: Ostatnio robimy też trochę szkoły, chłopcy piszą eseje, a maluszek uczy się liter pisanych. Po obiedzie zazwyczaj wyciągamy planszówki albo oglądamy serial, a wieczorem zasypiamy wszyscy w naszym wielkim łóżku. Potem budzimy chłopców, żeby przeszli na swoje łóżka piętrowe, bo o wynoszeniu nie ma już mowy.
Robert: W międzyczasie próbujemy w to wszystko wkomponować pracę zarobkową. Jesteśmy w trakcie pisania książki kucharskiej, Kasia prowadzi swoją małą markę odzieżową, zamawia kurierów, materiały.
Kasia: Tak to marka @bloom.clth robię garnitury z lnu dla kobiet i ogrodniczki. Ostatnio szwankuje nasz akumulator i nie mamy wieczorem prądu do pracy, jesteśmy zdani na energię słoneczną, a mówię o tym dlatego, że to nie jest tylko idylla. Ale mamy na wszystko swoje sposoby, bo my jesteśmy ludźmi, którzy ze wszystkim sobie poradzą.

Funkcjonujecie według grafiku, czy dostosowujecie się do okoliczności?
Kasia:
Teraz jesteśmy nad strumieniem i gorącymi źródłami i to te atrakcje dyktują nam, co będzie się działo w ciągu dnia. Nie ma sensu zatrzymywać chłopców przy nauce, kiedy mają okazję nacieszyć się pięknem natury, do której właśnie zawitaliśmy. Będzie inny dzień, w którym będziemy długo jechać autostradą albo schowamy się w bibliotece przed skwarem i wtedy będziemy zajmować się nauką i pracą. Sięgnęliśmy po wolność, żeby z niej korzystać i móc decydować o tym, jaki będzie nasz dzień. Rutyny u nas nie ma.

Ale przecież od dzieciństwa tłucze się nam do głowy, że ta rutyna jest ważna, bo ona daje dzieciom poczucie bezpieczeństwa.
Kasia:
Naszym zdaniem nie. Poczucie bezpieczeństwa naszym synom dajemy my. Dla mnie bezpieczeństwem jest to, że mam blisko ich i mojego męża. A to, co robię w ciągu dnia? To nie daje mi poczucia stabilności. Nawet dach nad głową nie daje gwarancji bezpieczeństwa. No może wczoraj, kiedy odwiedził nas niedźwiedź, to rzeczywiście uciekliśmy szybko do ciężarówki.
Robert: Mówisz o takiej stabilności, która jest zbudowana wokół tego, jak będą wyglądały kolejne dni: „że dzieci muszą pójść na lekcje muzyki we wtorki i czwartki, ty w środę na tenisa, a na weekend macie zaplanowany wyjazd. I mniej więcej tak upływają tygodnie. W naszym przypadku to bezpieczeństwo polega na tym, że mamy pewność, że nic złego nam się nie przydarzy, że mamy schronienie, że jeśli jakieś miejsce jest dla nas nieodpowiednie, to włączamy silnik i odjeżdżamy. Mamy wewnętrzny spokój, bo znajdziemy rozwiązanie każdego problemu.

Zrobiliście coś, co w tym pokoleniu moich rodziców i też po części w moim pokoleniu się wydawało absurdalne. Sprzedaliście dom, który jest, nomen omen, fundamentem poczucia bezpieczeństwa.
Robert:
Myślę, że posiadanie gniazda, ogniska domowego, to ważna rzecz, ale weź pod uwagę, że wielu ludzi ma kredyt, który trzeba spłacać przez dwadzieścia, trzydzieści lat. Mieliśmy świadomość, że owszem, mamy super dom z ogrodem, w pięknym miejscu w Warszawie, ale wisiała nad nami wizja, że jeśli podupadniemy na zdrowiu albo stracimy pracę, to nie będzie z czego tego kredytu spłacić. Więc dom nie jest do końca twoją ostoją, bo nagle przychodzi bankier i mówi: „bardzo współczuję, ale trzeba płacić”.

Kasia: To właśnie nieustanny obowiązek pracy, żeby móc wywiązywać się z zaciągniętych zobowiązań sprawiał, że nie mogliśmy wystarczająco dużo czasu spędzać razem jako rodzina. Chłopcy nie widzieli taty, odwoził ich rano do szkoły, a jak wracał, to była pora wieczornej kąpieli. Dla mnie bezpieczeństwo to bycie razem.

Skąd wynieśliście takie wartości?
Robert
: Na pewno nie z domu. Nasi rodzice nie potrafili tego zrozumieć, zresztą do tej pory dopytują, czy już nam wystarczy i czy wrócimy do normalnego życia.
Kasia: Moi rodzice wpajali mi, że to bezpieczeństwo to sumienna praca, budowanie zabezpieczenia na przyszłość. Odszukaliśmy w sobie naturalne potrzeby. Doszliśmy do wniosku, że jednak może lepiej skupić się na innych rzeczach, które dają poczucie wolności, spełnienia. Rodzice obserwują nas na Instagramie. Widzą, że jesteśmy szczęśliwi, że dzieciom niczego nie brakuje.

Panuje u was pełna demokracja? W jaki sposób decydujecie o tym, dokąd pojedziecie w następnej kolejności?
Robert:
Można to nazwać demokracją. Kasia rzuca pomysły, gdzie są najpiękniejsze miejsca i najbardziej zapierająca dech w piersiach natura. Ja sprawdzam, czy to jest miejsce, gdzie paliwo jest w miarę tanie, albo czy trzeba zatankować zawczasu. Zaopatrujemy się i jedziemy.
Kasia: Woda jest głównym wyznacznikiem tych naszych podróży, wybieramy miejsca w pobliżu morza, rzek, wodospadów.
Robert: No i pogoda, bo najlepiej nam się żyje, gdy jest słonecznie i ciepło, więc staramy się zawsze jechać w stronę słońca.

Pamiętacie moment pierwszego zachwytu, kiedy pomyśleliście sobie, że było warto, że to była dobra decyzja?
Robert:
Wyjazd z Europy, granica między Bułgarią a Turcją, wyraźna zmiana krajobrazu, kultury, ludzi, kuchni. Byliśmy w takim małym miasteczku, dojechaliśmy do meczetu i poszliśmy coś zjeść, z minaretów było słychać wezwania na modlitwę. Gdy jedliśmy lokalne dania, to pomyśleliśmy sobie, że jesteśmy już naprawdę daleko od domu, że przekroczyliśmy symboliczną granicę, za którą nie ma odwrotu. Wcześniej bywaliśmy np. w Tajlandii, ale zawsze ze świadomością, że mamy bilet powrotny i do końca turnusu zostało nam dwadzieścia dni. A tu mogliśmy jechać i robić, co chcemy, tak długo, jak chcemy.

Kultura na weekend: Międzynarodowy hit Netflixa powraca z nowym sezonem. W obsadzie: Marcin Dorociński – to trzeba zobaczyć

Serial „Wikingowie: Walhalla”, który osiągnął międzynarodowy sukces, powraca na Netflix. Podobne jak w poprzednim sezonie, na ekranie zobaczymy Marcina Dorocińskiego. To jeden z powodów, dla których nie sposób przejść obojętnie obok tej premiery.
Marcin Dorociński w serialu „Wikingowie: Walhalla”
fot. Netflix

W maju byliście w Polsce przez miesiąc przy okazji promocji filmu. Przyszło wam do głowy, że może fajnie byłoby wrócić?
Robert:
Dla nas wszystkich to był reality check. Zobaczyliśmy, w którym momencie życia i miejscu są nasi przyjaciele, rodzina i upewniliśmy się, że decyzja, którą podjęliśmy, jest słuszna i że nie chcielibyśmy wrócić do poprzedniego schematu.

No właśnie, a jak Wy oceniacie z tej perspektywy kampera sposób, w jaki żyją wasi rówieśnicy w Warszawie?
Kasia:
Nie możemy tego oceniać, bo my też tak żyliśmy. Mieliśmy wielki dom, trzy samochody, motocykl, dzieci w prywatnej szkole. Zimowisko w Azji, wakacje w kamperze. Zawsze jednak stawialiśmy na kontakt z naturą, bo żyliśmy w otulinie Parku Krajobrazowego, wybieraliśmy las zamiast wypraw do centrum miasta. To, co zauważyliśmy, będąc teraz w Polsce, to, jak szybko to życie się toczy i że ludzie nie potrafią się zatrzymać w danej chwili. Nawet jak robimy coś fajnego, to za chwilę pada pytanie, co robimy dalej, czy zmieniamy knajpę, bo może gdzieś jest ciekawiej. To jest nacechowane obawą, że coś może cię ominąć. Wydaje mi się, że życie jest tak rozpędzone, że ciężko zauważyć drobne detale.

Może warto zwolnić, zacząć uprawiać szczypiorek na parapecie i codziennie patrzeć jak rośnie. Zabrać dzieciaki na weekend pod namiot. Nasze życie zwolniło tempa i wspominamy naszą warszawską codzienność z niedowierzaniem. Jak się zazna wolności, swobody, to już się nie ma ochoty wracać do tego pędu.

Robert: Pięć lat temu, jakbyśmy pojechali nad rzekę pod namiot, gdzie bylibyśmy myślami? Bo ja na przykład zastanawiałbym się, czy zadzwoni do mnie klient, czy nie zapomniałem czegoś w pracy i co mnie czeka, jak wrócę do biurka w poniedziałek? W korporacji miałem wrażenie, że jestem takim sztukmistrzem albo kuglarzem, który kręci talerzykami na patykach, masz tych talerzyków kilka i skaczesz od jednego do drugiego, nadając prędkości, żeby nie pospadały. Widowiskowe, ale wyczerpujące.
Kasia: Byliśmy bardzo zagubieni w tym wszystkim. Trudno jest nadążyć za wszelkimi trendami, gotować wegańskie przysmaki, robić biohacking i ćwiczyć pilates, czy czym tam jeszcze bomarduje cię otoczenie. Ludzie są przebodźcowani informacjami. Moim zdaniem każdy powinien zatrzymać się na chwilę i pomyśleć, czego chcę w tym momencie, co przyniesie mi satysfakcję, a co będzie kolejnym obciążeniem. Czasy, w których żyjemy, pomimo tych wszystkich udoskonaleń, są strasznie trudne do życia.

Zależało nam, żeby nasze dzieci wiedziały nie tylko, czym może obdarzyć nas natura, ale także, że są różne sposoby na życie. Chłopcy mają okazję poznawać zarówno Amerykanów mieszkających w willach, które ciężko objąć wzrokiem, jak i Marokańczyków, którzy mają budkę przykrytą dywanem i żyją skromnie, a pieniądze, które zarobią ciężką pracą, dzielą między siebie i rodzinę, która się opiekują.

Rozumieją, że los różnie się może potoczyć. Cieszymy się, że czerpią wiedzę nie tylko z książek, czy Internetu, ale także od innych podróżników. Ludzie w podróży są bardzo otwarci, bardzo ciepli, bardzo chcą się dzielić swoją wiedzą, swoimi doświadczeniami. Ostatnio Spotkaliśmy Phila z Kanady, który jeździ co roku z żoną do Meksyku i uczy charytatywnie jak zarządzać pieniędzmi. I on zainteresował naszych synów przedsiębiorczością. Gdyby nie nasza podróż być może nie doszłoby do tak wartościowych znajomości.

Kultura na weekend: „Doppelgänger. Sobowtór” powrócił jako serial. I jest jeszcze lepszy. Jakub Gierszał to doskonały wybór do roli agenta [recenzja]

Najpierw film, teraz serial. „Doppelgänger. Sobowtór” z Jakubem Gierszałem w roli agenta specjalnego powraca w wielkim stylu. Produkcja właśnie trafiła na popularną platformę streamingową.
„Doppelgänger. Sobowtór”
fot. materiały prasowe

W jaki sposób ta podróż was zmieniła?
Kasia:
Wszystko robimy razem. Wcześniej każdy miał swój odcinek życia i potem się spotykaliśmy przy kolacji i mieliśmy chwilę, żeby się wymienić doświadczeniami, to teraz wydaje mi się, że mamy dużo większą świadomość tego, w jakiej kto jest w jakiej kondycji psychicznej, jakie ma potrzeby. Mamy niesamowity wgląd w nasze dzieci, nie ma między nami tabu
Robert: Przestałem się przejmować, właściwie niczym się już nie martwię.
Kasia Przestałam się bać, wyzbyłam się lęków, nie martwię się o zdrowie chłopców, bo od 4 lat praktycznie nie chorują. Nie wybiegam daleko w przyszłość, bo nie widzę w tym większego sensu.

Pokonuję swoje granice wytrzymałości, zarówno te fizyczne jak i te psychiczne. Mieszkanie na tak małej powierzchni z czterema chłopakami bywa czasem wyzwaniem. Podróż uświadomiła mi, co jest dla mnie najlepszym lekarstwem na całe zło tego świata. Odpowiedź jest banalna, natura i bliskość moich chłopaków.

Robert: Ta podróż nie miała na celu poszukiwania szczęścia, bo my byliśmy wcześniej bardzo szczęśliwi, po prostu zmieniliśmy swoje życie o 180 stopni.

Życie, jakie prowadzicie, jest bardzo romantyzowane przez wszystkich, którzy na co dzień zasuwają w Mordorze, ale czy to jest życie dla każdego? Jakie trzeba mieć cechy, żeby się na coś takiego zdecydować?
Robert:
Trzeba uwolnić swoją głowę, z wielu rzeczy zrezygnować, dla mnie to przejście, jako pracownika korporacji, wcale nie było łatwe. Pracowałem w sprzedaży, więc moją rolą było realizowanie celów na kolejny miesiąc, kwartał, rok. W ten sposób moje życie było ustrukturyzowane. Jednocześnie dostawałem informację zwrotną, czy wszystko robię dobrze. To sprawiało, że moja rzeczywistość była uschematyzowana.

Trudno mi było, jako facetowi, uzasadnić swoje funkcjonowanie bez pracy, przynoszenia co miesiąc wypłaty. Nagle musisz sprawdzić, czy z innego źródła możesz czerpać satysfakcję. Przez pierwszy rok byłem zagubiony. Wcześniej czytaliśmy, że potrzeba trzech miesięcy, żeby kompletnie zmienić swoje życie i ulokować się w nowym miejscu. Ja potrzebowałem więcej czasu.

Reklama

Coś jak kryzys tożsamości?
Robert:
Poszukiwanie siebie. Celem stało się dla mnie, żeby coś zrealizować i pojawił się pomysł, żeby zmienić kampera na ciężarówkę. Kupować materiały, planować i to się dla mnie stało kolejnym spełnieniem i dało satysfakcję.
Kasia: Myślę, że to nie jest życie dla każdego, ale żeby to sprawdzić, trzeba spróbować. Podróże są wspaniałym sposobem na życie, marzeniem wielu osób. Można zacząć od wyprawy dłuższej niż zwykle i obserwować samego siebie i bliskich, żeby przekonać się jakie skutki będzie mieć to wyjście poza znany schemat. Ale spróbować. Odważyć się i ruszyć w stronę słońca.

Reklama
Reklama
Reklama