Wiktoria Nowak – przedstawicielka Generacji Z, która wystąpi na konferencji z Barackiem Obamą
„Musimy wzajemnie dmuchać w swoje skrzydła”, mówi Wiktoria Nowak, współzałożycielka projektu GenBoost w Fundacji OFF School i współtwórczyni stowarzyszenia „Dziewczyny na Wybory”. Poznajcie jej historię.

- Ismena Dąbrowska
Myślała, że po studiach wróci do Koszalina poprowadzić rodzinny biznes. Niebawem zobaczymy ją jednak na konferencji Impact'25, na której wystąpi także Barack Obama. Wiktoria Nowak na swoim koncie ma współtworzenie jednej z największych akcji profrekwencyjnych w Polsce „Dziewczyny na Wybory”, w październiku 2023. Obecnie pracuje w Fundacji OFF School, jako współzałożycielka GenBoost, projektu poprzez który stara się budować międzypokoleniowe mosty.
Ismena Dąbrowska: Mówisz o sobie, że od zawsze jesteś społecznikiem. Od czego to się zaczęło?
Wiktoria Nowak: Moi rodzice mają nad morzem hotel i zawsze byłam dzieciakiem, które należało do wszystkich gości (śmiech). Ciągnęło mnie do innych ludzi. Jako nastolatka zaczęłam pomagać w prowadzeniu biznesu, zresztą do dziś to mi się zdarza; uważam, że nic tak nie uczy życia jak dobre gastro. Wtedy nabyłam umiejętność rozmowy z ludźmi, zagadywania ich, rozumienia. Obserwowałam moich rodziców, którzy paradoksalnie też wykonują pracę podobną do mojej dzisiejszej – zmieniają ludziom różne momenty ich życia, sprawiają, że jest im po prostu lepiej. Jednak iskierkę działaczki poczułam w gimnazjum, gdzie na przykład gdy mieliśmy mundurki to walczyłam o kolorowe piątki. Ale to były jakieś drobne podrygi, byłam dosyć nieśmiałym dzieckiem.
Byłaś nieśmiała?
I to jak! Chodziłam do bardzo dobrej szkoły, gdzie nie czułam się mózgiem, więc uciekałam trochę w tę nieśmiałość. Potem poszłam do liceum, gdzie otworzył się przede mną wielki świat. Trafiłam do najlepszej w tamtym momencie szkoły w Koszalinie i miałam poczucie, że teraz dopiero zacznie się moje życie (śmiech). I trochę tak było. Mój kolega został przewodniczącym liceum i wtedy pomyślałam, że to naprawdę fajne, że może też mogłabym spróbować. Kiedy kończył kadencję i zapytał czy chcę startować zestresowałam się, bo w szkole było osiemset osób, nagle wszyscy by mnie znali. Ostatecznie wystartowałam, ale szybko zderzyłam się z tym, że nawet kampanie szkolne potrafią być brutalne. Dostało mi się, że jestem kobietą, zaczęły pojawiać się głupie plotki, przerabiano moje plakaty. Pamiętam taki trudny moment, kiedy siedziałam zapłakana w składziku, bo całą noc z mamą piekłam babeczki dla tych ludzi. Czułam, że to wszystko jest dla mnie trochę za trudne, ale jedna z nauczycielek zapytała mnie, czy naprawdę zamierzam się poddać i udowodnić wszystkim, że mogą tak o mnie mówić? Nie mogłam na to pozwolić.
Finalnie wygrałaś.
Tak i po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że mogę, że jak chcę to potrafię i że jest tyle cudownych młodych kobiet, które nie mają takiej osoby, która w krytycznym momencie podejdzie do nich i powie „dasz radę”. Miałam też ogromne wsparcie rodziców, za co jestem bardzo wdzięczna. Wiem, że wielu młodym ludziom tego brakuje i ich to powstrzymuje.
Zostanie przewodniczącą dodało ci wiatru w żagle?
Tak, bo zaczęłam organizować różne rzeczy, eventy na trzysta osób, odkryłam w czym jestem dobra i jak buduje się społeczność. Po liceum dostałam się na Uniwersytet Warszawski, celowałam w stolicę, bo wiedziałam, że muszę być w centrum wydarzeń. Od razu dołączyłam do Samorządu Studenckiego i przez pierwsze dwa lata bardzo ciężko pracowaliśmy. Organizowaliśmy Juwenalia, różne wydarzenia, kino na dachu biblioteki uniwersyteckiej, Forum Uniwersytetów Polskich itp. Potem przegraliśmy wybory. Musiałam coś ze sobą zrobić, znaleźć zajęcie. Pojechałam na Campus Polska Przyszłości, gdzie poznałam grono świetnych dziewczyn z którymi później, całkiem spontanicznie zorganizowałyśmy kampanię profrekwencyjną Dziewczyny na Wybory.
Chcesz mi powiedzieć, że to było całkiem spontaniczne?
Serio! To był sam początek wszystkich inicjatyw związanych z wyborami. Na imprezie postanowiłyśmy, że nagramy rano wspólnie spot. Dobrze, że wstałam, bo tak zaczęła się najpiękniejsza przygoda mojego życia (śmiech). Do naszego nagrania zaczęły z własnej inicjatywy dołączać znane osoby, dogrywać swoje spoty. Inicjatywa rosła, chodziłyśmy do telewizji, wszystko się kręciło, a ja czułam, że my naprawdę coś zmieniamy. Pamiętam jak poszłam do TVN24 po raz pierwszy. Moi rodzice byli przerażeni (śmiech).
Dlaczego?
Że coś palnę (śmiech). Wiem, że są bardzo dumni, ale równie przerażeni, że ich mała dziewczynka zaczęła być medialna. Wyjeżdżając z Koszalina byłam przekonana, że wrócę i będę prowadzić z nimi hotel. Wybory okazały się jednak sukcesem i to młode kobiety zmieniły rząd. Jaka była twoja reakcja? W końcu dołożyłaś do tego swoją cegiełkę. Jak o tym mówisz to mam ciarki, co idealnie pokazuje, jak się wtedy czułam. Byłam w komisji wyborczej i kiedy wyszłam stamtąd o dwunastej kolejnego dnia, odpaliłam telefon i zobaczyłam te prognozowane 75 proc. to się rozpłakałam. Ogromnie mnie to poruszyło, bo włożyłyśmy w to masę pracy. Teraz trochę martwi mnie to, co wydarzyło się z tą siłą, która wtedy mogła przesuwać mury. Zaczynamy kampanię profrekwencyjną na wybory prezydenckie, jedną z niewielu apolitycznych, i boję się, że straciliśmy trochę ten potencjał.
O to właśnie chciałam zapytać, bo chociaż to dzięki młodym kobietom odsunięto PiS od władzy, nowy rząd niewiele dla nas zrobił.
Boli mnie to, ale jako osoba, która interesuje się polityką rozumiem złożoność mechanizmów, które się dzieją, że to nie jest takie oczywiste, by przepchnąć ustawę, którą później i tak odrzuciłby prezydent. Prawda jest jednak taka, że to wszystko na czym nam zależy, jak dekryminalizacja aborcji, przykład jeden z wielu, nawet nie trafia na ręce prezydenta. Widzę jednak jaka jest frustracja, że nic się nie zadziało, że nic nie słychać, bo po tych stu dniach, stu konkretach nie zostało powiedziane – słuchajcie to potrwa, to jest proces, ale bądźcie dalej zaangażowani. Przykre jest to, że tak szybko zapomniano o tym skąd to wszystko się wzięło, że obudziliśmy potencjał kobiet, wiele z nich zrozumiało, że ma głos, że może coś zmienić, a teraz czują, że chyba jednak nic się nie zmieniło. Ważne jest zrozumienie skomplikowanych procesów legislacyjnych, ale musimy trzymać ten entuzjazm i uważność.

Dlaczego więc to jest tak ważne żeby młode dziewczyny angażowały się, nie rezygnowały i głosowały?
To jest coś nad czym ostatnio myślę. Jesteśmy blisko wyborów prezydenckich, ale to nie jest nawet historia o tym. Bo jeśli wymówką żeby nie głosować jest fakt, że nie podobają nam się rządy czy nie ma idealnego kandydata to znak, że gdzieś wcześniej zawaliliśmy w edukacji młodego społeczeństwa w kontekście posiadania praw wyborczych. Akcje profrekwencyjne mają sens, działają, ale nie zastąpią tego, czego powinniśmy się nauczyć już dawno. Kobiety nie wykorzystują swoich praw, nie znają ich na przykład na rynku pracy, o którym się kształcę. Więc tu nie chodzi tylko o politykę, ale o pokazanie, że działając razem mają realne szanse coś zmienić. Kiedyś podczas ogólnoświatowego zjazdu Vital Voices spotkałam Geraldine Laybourne, która powiedziała mi, że jeśli mam już rozwinięte skrzydła, to teraz muszę dmuchać w skrzydła innych kobiet. Chociaż nadal się rozwijam, to pewne przekonania mam już ugruntowane, więc ważne jest żeby dmuchać w skrzydła tym dziewczynkom, które dopiero je formułują. Wiele z nich pisze do mnie z pytaniem czy mogłyby zadzwonić do mnie i porozmawiać. To mnie bardzo porusza i cieszy, ale też martwi, bo to znaczy, że nie ma za dużo kobiecych autorytetów skoro odzywają się do mnie, bo właściwie ja się takim autorytetem nie czuje (śmiech). Albo są, a ich nie widać. Bardzo ważne jest więc żeby mówić o kobietach, głosować na kobiety żeby mogły faktycznie być obecne w polityce, ale też innych obszarach życia publicznego.
Kampania okazała się ogromnym sukcesem, jak później potoczyły się twoje losy?
Zaczęłam szukać pracy i okazało się, że to wcale nie takie łatwe. Nagle wszystkie te emocje, wielkie ekrany, konferencje się skończyły. Nastała cisza. To była najtrudniejsza jesień mojego życia. I wtedy całkiem przypadkiem połączono mnie z Grzegorzem Święchem, który akurat szukał kogoś do pomocy przy projekcie Dom Spokojnej Młodości. Tak trafiłam do Fundacji Off School. Na początku robiłam małe projekty, w międzyczasie zaczął rodzić się GenBoost, który tak naprawdę dał mi też odpowiedź na to, dlaczego nie potrafiłam znaleźć wcześniej pracy. Młodzi ludzie zwyczajnie nie mają do zaoferowania pełnego etatu. Wciąż studiuję magisterkę i dwa razy w tygodniu mam zajęcia, co już wyklucza mnie u wielu pracodawców. Zaczęłam więc coraz bardziej zagłębiać się w te tematy, jestem zresztą na kierunku Organizowanie Rynku Pracy, więc już długo mnie to interesuje. Licencjat pisałam o dyskryminacji ze względu na płeć i luce płacowej. GenBoost narodził się w odpowiedzi na dyskusje, które toczyły się o pokoleniu Z, ale bez jego udziału. Nikt z przedstawicieli tej generacji nie był zapraszany do rozmów, na konferencje, przez co powielano szkodliwe stereotypy. W ramach tego projektu to my młodzi edukujemy firmy z komunikacji z młodym pokoleniem. Rozmawiamy o tym, jakie są oczekiwania obu stron, wymagania, jak postrzegamy pewne kwestie.

O generacji Z mówi się niezbyt miło w kontekście rynku pracy. Że nie chce im się pracować, że są leniwi, roszczeniowi.
I strasznie mnie to wkurza, bo to często są niczym niepodparte stereotypy. Moje pokolenie wchodzi na rynek z zupełnie innym zestawem kompetencji. Głośno mówimy o swoich wymaganiach, chcemy wiedzieć dokładnie, co mamy robić, potrafimy upominać się o podwyżki, rozmawiać o awansach i wynagrodzeniach. Ale trzeba też mieć na uwadze, że Zetki wychowane zostały przez rodziców, którzy są z pokolenia potencjalnych szefów. Jestem więc prawie pewna, że jak przyjdzie do nich ich dziecko, które jest w moim wieku i powie: mamo, tato, ta praca jest spoko, ale jednak chciałabym ją zmienić. To co powiedzą? Próbuj, świat należy do ciebie. A potem zdarza się analogiczna sytuacja, gdy przychodzi młody pracownik, mówi to samo, ale w oczach szefa jest roszczeniowy, nielojalny.
Podwójne standardy.
Moje pokolenie jest przebodźcowane, dorastało w świecie z nieograniczonym dostępem do technologii, gdzie codziennie informacje bombardują nas od rana do wieczora. Dodatkowo zostaliśmy wychowani przez rodziców, którzy chcieli dla nas jak najlepiej. Chcieli dać nam to, czego sami nie mieli, stąd te wszystkie zajęcia dodatkowe, każda chwila wypełniona aktywnością. Nic dziwnego, że gdy w wieku 20 lat taki człowiek idzie do pracy i przez osiem godzin ma siedzieć przy biurku to mu się to nie podoba. Ale to sygnał, by bardziej go zaangażować, pokazać, nauczyć. Dla mojego pokolenia najważniejsze jest znalezienie sensu w pracy.
Dla wielu pracodawców będzie to jednak kolejny obowiązek, rzecz do zrobienia, coś na co nie ma czasu.
Kiedy obecni pracodawcy zaczynali karierę bezrobocie wynosiło zdecydowanie więcej niż teraz. To się zmieniło. Mało kto już spędza w jednej firmie 20 lat. Młode pokolenie stawia siebie na pierwszym miejscu, co jest trudne do zrozumienia dla starszych, którzy nadużywali się w imię pracy, chorzy przychodzili do biura, bo na ich miejsce czekało dwudziestu innych. Oczywiście, jak każda inna generacja tak i Zetki przystosują się w pewnym momencie trochę do realiów rynkowych, ale już teraz wniosły dużo świeżości, która polega na mówieniu bardziej otwarcie o tym, na czym nam zależy, ale też na tym, że świat się nie zawali jeśli jednego dnia zostanę w domu bo mam gorączkę. Dla młodych najważniejsze jest też to, jakim jesteś człowiekiem, czy jesteś godnym zaufania partnerem. Nie ma znaczenia czy jesteś CEO. Chodzi o traktowanie siebie wzajemnie z szacunkiem.
Co więc musi się zadziać międzypokoleniowego żeby to wszystko działało?
Wyczulić się na to, że na rynku jest teraz inne pokolenie z zupełnie innym podejściem do pracy. Chodzi o zrozumienie, że pewne zachowania nie biorą się z tego, że ktoś jest roszczeniowy, tylko, że potrafi stawiać granice, a to, że szuka w was kolegi lub koleżanki nie wynika z tego, że nie szanuje waszego tytułu, ale ceni sobie partnerskie relacje z pracodawcą.

Jednak domyślam się, że cała odpowiedzialność za zmiany nie spoczywa tylko na starszym pokoleniu.
Nie spoczywa, obie strony muszą się dogadać. Dlatego najpierw edukujemy osoby zarządzające, zbieramy feedback i przekazujemy go młodym. Stwarzamy przestrzeń do dialogu, bo chociaż się różnimy, mamy trochę inne wartości to chcemy wzajemnie zrozumieć skąd to wszystko się bierze. To wymaga empatii, dostrzeżenia w sobie ludzi i postawienia się na miejscu drugiej osoby.
O tym będziesz mówić więcej na konferencji Impact'25?
Tak, o przyszłym rynku pracy i o nowych pokoleniach, jak to wszystko będzie się zmieniać. Niesamowicie mnie to cieszy, że tam będę. I że będzie Barack Obama (śmiech).
Na samym początku powiedziałaś, że byłaś nieśmiałą osobą, a za moment wystąpisz na konferencji wśród takich nazwisk. Jak patrzysz na tamtą siebie?
Czule na nią patrzę, bo wtedy jeszcze była to Wiktoria, która była dla siebie łagodniejsza, otwarta na wszystko, dawała sobie przestrzeń na popełnianie błędów. Tego jej dzisiaj brakuje. Patrzę na tamtą Wiktorię jako na osobę, która wiedziała co robi, która odkryła w sobie umiejętność zrzeszania ludzi. Że ich lubi, lubi z nimi spędzać czas i że oni też ją lubią. Cieszę się, że jesteśmy dzisiaj tu, gdzie jesteśmy. Ogromną część tego zawdzięczam jednak niesamowitym osobom, które poznałam, które mnie wsparły i powiedziały dużo mądrych słów. Wszystkim tym młodym kobietom, które są na początku życzę żeby także spotkały je na swojej drodze.
Więcej o pokoleniu Z na rynku pracy Wiktoria Nowak opowie podczas wydarzenia Impact'25, które odbędzie się 14-15 maja w Poznaniu.