Reklama

Co robił Piotr Zioła, gdy nie grał koncertów? Zajmował się sobą. Cztery lata temu u muzyka rozpoznano chorobę afektywną dwubiegunową – diagnoza wstrzymała karierę. Wraca silniejszy, a najlepszym dowodem tej siły jest płyta „Wariat”.

Reklama

Nie wstydzę się czuć. Czyli Piotr Zioła dla GLAMOUR

Angelika Kucińska: Myślę, że mówię to w imieniu naprawdę wielu osób. Tęskniliśmy za Tobą.
Piotr Zioła:
Dziękuję. To piękne uczucie, że miałem dla kogo wracać.

Bałeś się, że nie będę pamiętać?
Obcując tak długo z tymi piosenkami, z którymi byłem też zupełnie sam, miałem różne myśli. Pojawiały się nawet podszepty, że może nie warto. Może trzeba zrobić coś zupełnie innego. Może powinienem poczekać. Albo przeciwnie: może zwlekam już zbyt długo. Niełatwo wyłączało się te głosy. Na pewno nie udałoby mi się to bez wsparcia bliskich osób, które przekonywały mnie, że jeśli się coś zacznie, to trzeba to skończyć, i nie pójdę dalej, dopóki nie zamknę tej płyty.

Twój debiutancki album ukazał się sześć lat temu. Co się w Tobie zmieniło od tamtej pory?
Zmieniłem podejście. Więcej uwagi poświęcam zdrowiu. Zależy mi na własnym komforcie, a nie tylko na tym, żeby odhaczać kolejne cele z listy rzeczy do osiągnięcia. Sześć lat temu bardzo zwracałem uwagę, kto i jak o mnie mówi. Dużo myślałem o tym, jak powinienem być odbierany. Byłem dzieciakiem rzuconym na głęboką wodę.

Może byłeś za młody, żeby zaczynać poważną karierę?
To nie to. Nie ma zresztą jedynego słusznego wieku na rozpoczęcie kariery w branży muzycznej. Nie ma odpowiedniego wieku na to, żeby spełniać marzenia. Naprawdę niczego nie żałuję. To, co się wtedy wydarzyło, musiało się wydarzyć. Potrzebowałem tego doświadczenia, tego chrztu. Bez wtedy nie byłoby teraz.

Teraz jest nowa płyta. Pierwszą piosenką z albumu, którą pokazałeś światu, był „Błysk”. Dla mnie to piosenka doskonała, na której inni muzycy mogliby się uczyć, jak wracać po latach.
Słyszałaś płytę, więc wiesz, że to nie jest oczywisty materiał – taki, którego mogliby się po mnie spodziewać ludzie, którzy dobrze znają album „Revolving Door”. Chciałem, żeby pierwszy singiel był nie tylko pomostem między płytami, ale i wyraźnie zwiastował zmianę. „Błysk” wydawał się do tego dobry.

Lubię w „Błysku” ten tupet.
Tupet? O, mocne słowo. Na pewno jest siła w tej piosence. Może faktycznie jest też w niej jakaś arogancja. To w końcu numer o tym, że wchodzisz do pokoju, wszyscy patrzą tylko na ciebie, a ty idziesz dalej z wysoko podniesioną głową.

W „Błysku” pada też piękne i ważne zdanie. „Nie wstydzę się siebie”. Czego się dziś nie wstydzisz?
Trudno opowiada mi się o tych kilku latach mojej nieobecności w muzyce, bo bardzo dużo wydarzyło się w tym czasie, ale jeśli coś spina te wszystkie zdarzenia, to nauka pełnej akceptacji – siebie i innych. Jest mi dziś dużo lżej. Nie wstydzę się marzyć. Nie wstydzę się mówić. Nie wstydzę się czuć. Nie wstydzę się swoich emocji i nie boję się ich nazywać.

Frank Leen o muzycznych marzeniach, przyjaźni ze Szczylem i „zabijaniu uprzejmością” [Glamour Sound On]

Śpiewa, gra na gitarze i produkuje bity dla raperów. Gościem Asi Twaróg i Roberta Choińskiego w najnowszym odcinku podcastu Glamour Sound On jest Frank Leen, czyli autor hitu „Bombonierki” i wschodząca gwiazda polskiej sceny muzycznej.

Mówisz mi, że „tupet” to mocne słowo. Mocnym słowem to jest „wariat” – a taki jest tytuł Twojej nowe płyty. Wariat był stygmatyzujący, używało się go w czasach, gdy świadomość chorób i kryzysów psychicznych była żadna...
A ja chcę to słowo odczarować. Pokazać, że ma dwa znaczenia. Z jednej strony stygmatyzuje. „Co za wariat”, „Ale świr”, „Psychiczny”. Ale można go użyć też w pozytywnym kontekście. „Ty wariacie!”. To ktoś, kto zmusza cię do wyjścia ze strefy komfortu, ale to wychodzenie ci się podoba. Wszystko, co jest ci obce, jest nieprzewidywalne, zwariowane. Wariat mimo przeciwności losu i trudnych doświadczeń, potrafi czerpać przyjemność z życia. Wariat wychodzi z tych trudnych doświadczeń silniejszy. Właśnie z takim wariatem się utożsamiam.

A tym drugim wariatem się kiedyś czułeś?
Nigdy. Choć pewnie byłem nim w oczach innych.

Na przykład gdy poleciałeś do Szwajcarii, żeby znaleźć dom Romana Polańskiego i poznać reżysera?
Wtedy na pewno niektórzy widzieli we mnie wariata. A ja czułem się najlepiej, byłem w znakomitej kondycji. Nie czułem się wariatem, nawet gdy wylądowałem w szpitalu, bo wydawało mi się, że ja tam przecież nie pasuję. Dla pacjentów szpitala psychiatrycznego wariatami są ci wszyscy na zewnątrz. Dlatego w tytułowej piosence z nowej płyty zastanawiam się, kto decyduje o tym, kto jest wariatem. Śpiewam w refrenie: „A co, jeśli nie ja jestem tu szalony?”.

Po powrocie ze Szwajcarii wróciłeś do szpitala i dostałeś finalną diagnozę. Choroba afektywna dwubiegunowa. Diagnoza wpłynęła na kształt nowej płyty?
Bardzo, zwłaszcza na teksty. Pierwsze kompozycje powstawały krótko po zakończeniu trasy koncertowej promującej mój debiutancki album. Planowałem kuć żelazo, póki gorące, i od razu wydać następną płytę. Nie udało się, bo właśnie wtedy zacząłem chorować. Powtórzę: nie ma we mnie żalu. Wręcz uważam, że jestem szczęściarzem. Zawsze szukałem w sobie czegoś wyjątkowego i wiadomo, że nie marzyłem, żeby tym czymś wyjątkowym była choroba afektywna dwubiegunowa, ale dziś widzę diagnozę jako coś, co naprawdę dużo mi dało. Nagrywając pierwszy album, chciałem spełnić marzenie z dzieciństwa. Stanąć na scenie, złapać mikrofon i śpiewać. Dziś już mi to nie wystarcza, bo chcę też coś opowiedzieć. Dlatego większość tekstów na płycie napisałem sam – bo dziś mam o czym pisać. Oswoiłem się z chorobą. Oswoiłem się z nią tak bardzo, że mogłem nazwać płytę „Wariat”. Początkowo album miał być zatytułowany „Genewa”.

Reklama

Cała rozmowa Angeliki Kucińskiej z Piotrem Ziołą jest dostępna w listopadowym numerze magazynu GLAMOUR.

Reklama
Reklama
Reklama