Natalia Panchenko: Działam, bo inaczej nie umiem
Jedna z najbardziej znanych i najintensywniej działających ukraińskich aktywistek w Polsce, współzałożycielka inicjatywy społecznej Euromaidan Warszawa. Wesoła, mówi dużo i szybko, energiczna, jakby była non stop podłączona do prądu. Mieszka w Polsce od ponad 10 lat, ma męża i dwuletnią córeczkę. Natalia Panchenko opowiada, że aktywizm to piękna, ale też niebezpieczna profesja.
- Katarzyna Dąbrowska
Jak się czujesz? I kiedy ostatnio zadałaś sobie to pytanie?
Wiesz, od czego zacząć (śmiech). Jestem bardzo zmęczona, ale to, że mogę pomagać, a nie bezsilnie patrzeć, co się dzieje, daje mi dużo siły. Kiedy coś mi się udaje, natychmiast czuję przypływ energii. Pracuję ze swoim coachem nad tym, by nie wykończyć się fizycznie i żeby siła, której mam mnóstwo wewnątrz, nie wykończyła ciała. Nam, aktywistkom i aktywistom, wydaje się, że mamy co niemiara siły, a to nieprawda. Ciało nie nadąża. Doświadczyłam tego boleśnie.
Opowiedz.
W 2016 przeżyłam wypalenie zawodowe w związku z moją działalnością aktywistyczną. Wychodziłam z tego ponad rok, oczywiście z pomocą psychologa i wielu różnych lekarzy. W wypaleniu najtrudniejsza jest diagnoza. Ja się psychicznie świetnie czułam, ale moje ciało nie wytrzymywało. Miałam przewlekłe zapalenie spojówek, nie działały żadne antybiotyki. Potem zdrętwiał mi palec u ręki i nie mogłam nim ruszać. Następnie doszły zawroty głowy, takie, że nie mogłam wstać z łóżka. Przy którymś kolejnym badaniu pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę. Miałam 34,2 stopni Celsjusza. I wtedy internistka wysłała mnie do psychologa. Tam zaczęłam opowiadać, że pomagam żołnierzom ukraińskim na froncie, że wysyłam im paczki, że niektórzy nie zdążyli ich otrzymać, bo zginęli… Mieszkałam już wtedy w Polsce, ale całą energię wkładałam w pomoc Ukraińcom, bo wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku. Wtedy pomagaliśmy żołnierzom bez pośredników. Nie zdawałam sobie sprawy, jakie to jest dla mnie obciążenie. Nie płakałam, nie opowiadałam o tym nikomu. I tak nieświadomie doprowadziłam się do takiego stanu.
Jak z tego wychodziłaś?
Przede wszystkim długo. Poszłam na terapię, to po pierwsze. Gdy zaczęłam regularnie jeść i spać, zniknęły fizyczne dolegliwości. Wyjechałam na dwa miesiące na Maltę, wynajęłam tam mieszkanie i nie robiłam nic. Jadłam, spałam i chodziłam na plażę. Po miesiącu poczułam się lepiej. Z psycholożką zaczęłyśmy analizować wszystkie projekty, w które byłam zaangażowana – to było o wiele za dużo jak na jedną osobę.
Wyszłaś na prostą, a po chwili zaczęła się pełnoskalowa wojna, która trwa już ponad rok. Jesteś czujniejsza, by nie powtórzyć tej historii?
Przez pierwszy miesiąc byłam jak we mgle, prawie nie spałam – tyle było do zrobienia. Wisiałam non stop na telefonie. Szybko jednak zrozumiałam, że aby funkcjonować dalej, natychmiast muszę się ogarnąć. Zadzwoniłam do swojego coacha. On zawsze się śmieje, że z większością ludzi pracuje nad efektywnością, a ze mną nad tym, by mnie hamować. Raz w tygodniu robimy plan działania i ustalamy, z czego mam zrezygnować, co przekazać innym, co odłożyć na za tydzień. Planuję też odpoczynek: kiedy pójdę na jogę, kiedy do kina, kiedy na masaż. Bo sama nie czuję potrzeby odpoczynku. I dzięki temu, że tak pracujemy z coachem, wciąż mogę być aktywistką. Teraz też inaczej zarządzam naszymi wolontariuszami. Wcześniej myślałam, że lepiej mieć kilkoro takich ludzi jak ja, bo ogarną i zrobią wszystko. Okazało się, że nie, bo tacy szybko się wykończą. Dziś w Euromaidanie działa około tysiąca wolontariuszy. Nie obciążamy ich nadmiernie – czasami muszą napisać kilka maili, czasami opublikować post na Instagramie. Dla jednej osoby to niewiele, ale w skali tysiąca osób wychodzi konkretna praca, a ludzie nie są obciążeni i nie wypalają się.
Obserwujesz swoich wolontariuszy, by nie doświadczyli tego co Ty?
Tak, jestem na tym punkcie bardzo przeczulona. Nie życzę nikomu, by przeżył to co ja. Dlatego obserwuję współpracowników i reaguję, gdy widzę, że ktoś za bardzo się angażuje. Do lipca działaliśmy bardzo intensywnie. W lipcu zmusiłam wszystkich do miesiąca urlopu. Po prostu zamknęliśmy działalność. Dla większości wolontariuszy to był szok, mówili, że się nie da. Okazało się, że nic się nie zawaliło, od sierpnia wszystko ruszyło z większą siłą.
Jak w ogóle zaczął się Twój aktywizm?
Od dziecka było mnie wszędzie pełno. Udzielałam się już w szkole, potem na studiach byłam bardzo aktywna w samorządzie studenckim – skończyłam zarządzanie (od zawsze wiedziałam, że chcę zarządzać ludźmi). Zaczęłam na uniwersytecie w Połtawie w Ukrainie, potem wygrałam konkurs naukowy, w którym nagrodą było miesięczne stypendium na SGGW w Warszawie. I tak znalazłam się w Polsce. Pod koniec stypendium dziekan zaproponował mi, bym została i zarobiła tu magisterkę. Ale że zawsze byłam ambitna, to postanowiłam jednocześnie dokończyć studia w Ukrainie. Czasami było tak, że w poniedziałek zaliczałam coś w Warszawie, we wtorek wsiadałam w pociąg do Połtawy, zdawałam tam egzamin i w piątek byłam z powrotem w Warszawie. Byłam wtedy jedyną Ukrainką na wydziale. Myślałam, że wrócę po studiach do Ukrainy, ale z kolegą założyliśmy koło naukowe, zrobiliśmy konferencję i po tej konferencji zaproponowano mi tu pracę. Podjęłam ją, szło mi świetnie, aż wydarzyła się rewolucja godności. Wtedy z innymi mieszkającymi tu Ukraińcami założyłam Euromaidan Warszawa i zaczęliśmy wpierać protestujących w Ukrainie. Bardzo nam zależało, by Ukraina stała się częścią Unii Europejskiej. W 2014 roku zaczęła się wojna. Wtedy zwolniłam się z ówczesnej pracy, bo chciałam więcej pomagać Ukrainie, i poszłam działać do jednej z fundacji, gdzie zajmowałam się organizacją zbiórek na potrzeby Ukrainy. Od tego czasu wszystkie swoje prace próbowałam łączyć z aktywizmem. Bo z aktywizmu niestety nie da się wyżyć. Trzeba gdzieś zarabiać. Dlatego od początku mojej działalności aktywistycznej staram się brać prace projektowe, by mieć czas na pomaganie Ukrainie. To, jak dzielić czas, też ustalam z coachem. Kiedyś pracowałam 18 godzin na dobę, teraz 12.
Mam wrażenie, że w Polsce trochę przyzwyczailiśmy się do wojny, że ona nam spowszedniała. Jak Ty się z tym czujesz?
Tak, widzę to. Czasami mnie to irytuje, czasami chce mi się płakać. Siłą rzeczy funkcjonuję w dwóch rzeczywistościach – tej w Polsce i tej w Ukrainie. A to bywa nieznośne. W jednej dostaję wiadomość, że zrzucamy się na wieniec, bo jest pogrzeb naszego znajomego ze studiów, który zginął na froncie, a tego samego dnia dostaję od kogoś z warszawskich znajomych zaproszenie na koncert. Rozumiem ludzi tutaj, naprawdę. Ale dla mnie to jest bardzo trudne. I nie idę na koncert, bo cały czas myślę o tym chłopaku, który właśnie stracił życie. Widzę też, że coraz trudniej jest zbierać pieniądze. Rozumiem mechanizm, który tym kieruje. Ludzie nie chcą żyć w stresie, chronią się. Przebywanie w wojnie jest strasznie trudne i wykańczające. Rzeczywiście wojna spowszedniała, ale to jest oszukiwanie się, uśpienie. Nie możemy udawać, że wojny nie ma, bo to jest nasza wspólna rzeczywistość. Niestety, jeśli pozwolimy sobie dzisiaj zasnąć, to za kilka lat nie wiemy, czy wojna nie przeniesie się tutaj. Jedynym sposobem, by uniknąć jej rozprzestrzenienia się, to pomóc Ukrainie wygrać.
Wierzysz, że to się wydarzy?
Wierzę! Jeśli świat nadal będzie wspierać Ukrainę, to tak. Ukraina już niejednokrotnie pokazała rzeczy, które nie mieszczą się w głowie analitykom wojskowym. Pytałaś, czy czuję, że wojna nam spowszedniała. Mnie nie, bo codziennie rozmawiam z rodzicami i przyjaciółmi, którzy zostali w Ukrainie. I codziennie słyszę alarmy i strzały. To mi nigdy nie spowszednieje.
Jak pomagać?
Natalia nie ustaje w staraniach, by mówić o konieczności wsparcia Ukrainek i Ukraińców. Według niej teraz najważniejsze są pieniądze. Jeśli chcesz pomóc, obserwuj @euromaidan_waw i reaguj. Teraz trwa zbiórka na agregaty prądotwórcze.
Wywiad ukazał się pierwotnie w magazynie Glamour 6/2023.