Czułość bez granic. Rozmowa z Anną Alboth
Nie ma piękniejszej praktyki czułości niż pomoc niesiona ludziom walczącym o przetrwanie. Dlatego rozmawiamy z Anną Alboth, dziennikarką i aktywistką, która pomaga uchodźcom uwięzionym na granicy Polski z Białorusią.
- Angelika Kucińska
Angelika Kucińska: Co konkretnie robisz na granicy z Białorusią?
Anna Alboth: Na początku sierpnia, kiedy ludzie zaczęli przechodzić na stronę litewską, zwołaliśmy naradę osób, z którymi pracowałam przy różnych migracyjnych projektach przez ostatnie 10 lat. Wiedzieliśmy, że skoro są ludzie próbujący dostać się na Litwę, to zaraz będą próbowali dostać się do Polski, że otworzył się szlak. Zaczęliśmy się zastanawiać, co możemy zrobić i jak organizacje, dla których działamy, mogą wspomóc uchodźców. Helsińska Organizacja Praw Człowieka ma świetnych prawników. Ktoś inny ma dostęp do ośrodków dla uchodźców. W naradzie wzięły udział osoby z 14 różnych organizacji pozarządowych działających na rzecz ochrony praw człowieka. Różne umiejętności, różne doświadczenia. Szybko stworzyliśmy grupy edukacyjne i wysłaliśmy je na granicę jeszcze przed wprowadzeniem stanu wyjątkowego. Odwiedzili chyba 120 wsi, chodzili od domu do domu i informowali mieszkańców o tym, co może się wydarzyć, co jest legalne, a co nie jest. Wiesz, tam mieszkają staruszki, które nigdy nie widziały na oczy czarnoskórego człowieka. Uruchomiliśmy też telefon alarmowy dla lokalnych mieszkańców. Mogli zadzwonić z dowolnym pytaniem. Czasem telefonowali ludzie, którzy chcieli sobie po prostu pogadać, podzielić się wątpliwościami, bo nie mieli z kim.
A teraz?
Potem uruchomiliśmy teamy monitorujące, które dziś niosą klasyczną humanitarną pomoc. Donosimy jedzenie, wodę, ubrania, lekarstwa. Od lat pracuję w sektorze ochrony praw człowieka. Jeździłam wcześniej na granice w różnych miejscach Unii Europejskiej. Widziałam trudne sytuacje, po których nie było łatwo dojść do siebie. Tylko że na polskiej granicy takie sytuacje dzieją się cztery razy dziennie. Tego samego dnia musisz zostawić w lesie dziecko z padaczką, inny człowiek łapie cię za nogę i błaga, żebyś go nie porzucała, a potem jeszcze spotykasz kobietę, która poroniła… Na taką intensywność nikt z nas nie był przygotowany.
Co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej? W prosty sposób wyjaśniamy trudne sprawy
Cała Polska żyje tym, co się dzieje na granicy. Wszyscy mają swoje zdanie na ten temat, ale nie wszyscy umieją je uzasadnić. Jeśli nie nadążacie za rozwojem sytuacji, jej zawiłości wyjaśnia dla was Jonasz Jasnorzewski, dziennikarz, wydawca RMF FM.Dlaczego pomagasz?
Po pierwsze, od wielu lat pracuję w temacie migracji. Kilka tygodni temu mój temat przyszedł do mojego kraju, strażnicy na granicy mówią moim językiem, znam miejscowe organizacje pomocowe, a do tego specyfikę polskiej polityki i polskich mediów. Nie ma więc drugiego miejsca na świecie, w którym byłabym teraz bardziej przydatna. Dlatego jestem na granicy. Dlaczego pomagam? Nie umiem inaczej. Kiedy widzę, że komuś dzieje się źle, bardzo trudno jest mi to zignorować.
A dlaczego zajęłaś się akurat migracjami?
Pewnie zadecydował przypadek. Kiedy miałam 17 lat, wylądowałam na warsztatach dziennikarskich organizowanych przez Helsińską Fundację Praw Człowieka. Pamiętam, że jeździliśmy do ośrodka dla uchodźców. 20 lat temu po raz pierwszy spotkałam uchodźcę z Afganistanu. Pokazywałam mamie na mapie drogę, którą musiał przejść... Później z mężem i córkami podróżowaliśmy po świecie i jakoś zawsze lądowaliśmy wśród mniejszości etnicznych, językowych czy religijnych albo właśnie w obozach dla uchodźców… Gdy w 2015 roku w Berlinie, gdzie na co dzień mieszkam, pojawili się uchodźcy z Syrii,
temat migracji stał się w zasadzie moją codziennością. A dwa lata później dostałam pracę w londyńskiej Minority Rights Group. Wcześniej nawet nie sądziłam, że mogę mieć pracę, która połączy wszystkie moje dotychczasowe zajęcia: media, aktywizm, prawa człowieka i temat migracji. Chociaż kiedy zaczynasz zawodowo zajmować się tym, czym i tak zajmowałaś się na co dzień, to nigdy nie odpoczywasz. Ja nie kończę pracy o 16.00.
A do tego doświadczasz sytuacji trudnych emocjonalnie. Jak dba o siebie osoba, która zawodowo zajmuje się pomaganiem? Ktoś pomaga Tobie?
W całej tej trudnej sytuacji na granicy niesamowita jest ilość dobra, która się dzieje. Ludzie w całej Polsce robią zbiórki pieniędzy, ubrań, jedzenia. Znane osoby nagłaśniają sytuację. A z kolei psychologowie zaoferowali nam, ludziom, którzy chodzą po przygranicznych lasach, darmowe konsultacje. To jest bardzo potrzebne. Musimy przepracować poczucie winy. To, że zostawiamy w lesie rodziny z dziećmi. Wracam do miejsca, w którym śpię, i fizycznie nie jestem w stanie dołożyć drewna do kominka, żeby mi było cieplej, bo od razu myślę sobie: „Jezu, a im w lesie jest tak zimno”.
Poruszający gest Macieja Stuhra. Ugościł w domu ofiarę kryzysu na granicy polsko-białoruskiej
Maciej Stuhr i jego żona Katarzyna Błażejewska-Stuhr przed świętami zaprosili do swojego domu Syryjkę Marwę wraz z rodzicami. Życie dziewczyny – jak pisze aktor na Instagramie – „znalazło się na krawędzi w polskim lesie. Nie dawano jej wielkich szans na przeżycie”.Nie jesteś przez cały czas na granicy, prawda? Wracasz czasem do Berlina?
Tak, staramy się, żeby dyżury na granicy trwały od pięciu do siedmiu dni. Minimum pięć, bo ktoś, kto przyjeżdża tu pierwszy raz, musi przejść szkolenia prawne czy medyczne. Maksymalnie tydzień, żeby każdy mógł wrócić do domu i pożyć normalnym życiem. Tu łatwo jest zapomnieć o sobie. Jeździsz od rodziny do rodziny, zawsze jest coś do zrobienia, więc nie śpisz, nie dbasz o siebie, a bez zadbania o siebie nie będziemy mogli zbyt długo pomagać. A nasza pomoc na wschodniej granicy będzie potrzebna jeszcze długo.
Polacy chcą pomagać?
Coraz bardziej. Kilka miesięcy temu mieszkańcy Podlasia dzwonili do nas, bo ktoś zauważył rodzinę uchodźców w swoim polu kukurydzy, komuś przeszli przez podwórko. Dzwonili więc, żeby zapytać, co mogą zrobić. Czy mogą dać jedzenie, bo nie wiedzą, czy to legalne. Kiedy zaczęły się wywózki uchodźców na Białoruś, lokalni mieszkańcy częściej wierzyli strażnikom granicznym, bo to ich bracia, wujkowie, sąsiedzi, a od nich słyszeli, że każda zatrzymana osoba jest wywożona do ośrodka dla uchodźców. Bardzo długo tu na miejscu patrzyli na nas jak na wariatów. O czym wy mówicie, jaka przemoc? Przecież nasi chłopcy by tak nie robili. To się zmieniło. Wielu mieszkańców w strefie granicznej, do której my nie mamy wstępu, zamieniło się w regularnych aktywistów. Organizują się w grupy. Jedni gotują zupy, inni wynoszą chorych ludzi z lasu, a jeszcze inni zabierają tych w potrzebie do swoich domów. Ludzi, którzy pomagają, jest coraz więcej. Znane osoby coraz częściej publicznie opowiadają się za przyjęciem uchodźców. Zresztą tu chodzi, jeśli trzymać się danych rządowych, o cztery tysiące osób. Co to jest? Niemcy w 2015 roku przyjęły milion uchodźców. Teraz z samej Polski do Niemiec przychodzi 200 osób tygodniowo i jakoś nie jest to wielki problem.
Kilkoro z tamtego miliona przyjętych uchodźców mieszkało u Ciebie. Bardzo mi się podobało, gdy na klasyczny argument przeciwników wpuszczania uchodźców, czyli: „To weź ich do siebie do domu”, odpowiadałaś: „Wzięłam”.
Wzięłam! I nic mi się nie stało, nikt mnie nie zamordował. Wręcz przeciwnie. To było chyba najwartościowsze doświadczenie ostatnich lat, a może nawet całego życia. Zyskałam przyjaciół, na których mogę liczyć, a także ogromną wiedzę.
Ile osób z Wami mieszkało?
Jeden mężczyzna mieszkał z nami przez dwa lata, dwaj inni – przez kilka miesięcy. Ale wielu uchodźców z Syrii, którzy pojawili się sześć lat temu w Niemczech, na początku nie miało się gdzie podziać. W każdej dzielnicy Berlina powstawały noclegownie, szkoły były zamieniane w miejsca do spania, ale zwyczajnie nie dało się nadążyć, więc te pierwsze tygodnie były trudne. Jeśli ktoś nie miał gdzie spać, to przychodził do nas i spał.
Chwilę później zorganizowałaś Marsz dla Aleppo, który był nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla. Nagrody za pomaganie są potrzebne?
Wiesz co, ja znałam wartość marszu jeszcze przed nominacją. Bo ludzie, którzy w nim poszli, mówili, że to doświadczenie zmieniło ich życie. Bo Syryjczycy, których spotkaliśmy po drodze, mówili, jakie znaczenie ma dla nich marsz. Nominacja do Nobla na pewno pomogła jeszcze bardziej nagłośnić marsz. Może dla niektórych osób stał się inspiracją do działania. Może dla innych był dowodem, że warto robić cokolwiek. Z tej perspektywy nominacja na pewno była ważna. Jeszcze więcej osób zaczęło mówić o sytuacji w Syrii.
O właśnie, jak mówić o uchodźcach? Często podkreślasz, że to ważne, jak opowiadamy o sytuacji na granicy.
Mam doświadczenie dziennikarskie, więc rozumiem potrzebę robienia zdjęć ludziom w lesie, bo trzeba pokazać, jak wygląda sytuacja. Z drugiej strony bycie uchodźcą i przechodzenie przez szlak migracyjny to jedynie etap w życiu. Dla uchodźców to często czas, który woleliby zapomnieć. Trudny i traumatyczny. Kto chciałby, żeby na okładce gazety znalazło się zdjęcie, na którym jest wyziębiony i brudny? Albo żeby na takiej okładce znalazło się jego przemarznięte i ubrudzone dziecko? Ważny jest balans. Za każdym razem powinniśmy się zastanowić, czy zdjęcie, które publikujemy, jest na tyle ważne dla sprawy, żeby pokazać człowieka w tak trudnej sytuacji...
To od razu zapytam Cię o dwa zdjęcia z granicy. Na jednym rozmasowujesz stopy przemarzniętemu mężczyźnie. Na drugim pomagasz kobiecie
przejść. Obydwa bardzo poruszające.
I do obydwu miałam wątpliwości, bo widać na nich podział na wybawców i osoby potrzebujące pomocy. Z drugiej strony wiem, że wciąż są ludzie na Podlasiu, którzy widząc uchodźcę, dzwonią do Straży Granicznej, więc chcę pokazywać inny przykład. Jak z dziećmi. Mogę mówić moim córkom, żeby sprzątały swój pokój, ale dopóki nie zobaczą, że ja też sprzątam, to nie zadziała. Wierzę w pokazywanie pozytywnych przykładów. Poza tym te zdjęcia dokumentują prawdę, tak wygląda teraz nasza rzeczywistość.
A słowa?
Większość ludzi nigdy nie spotka uchodźcy, całą wiedzę o nich czerpią więc z mediów. To ważne, czy podamy imię i napiszemy, czym ten człowiek się zajmuje. Czy napiszemy o nim tylko „muzułmanin”, czy opowiemy, że prowadził w Iraku warsztat rowerowy, miał dziewczynę i lubi muzykę poważną. Łatwiej o empatię, gdy możemy sobie wyobrazić człowieka, dlatego język, którym mówimy o uchodźcach, nie może odczłowieczać.
Co jest najtrudniejsze w pomaganiu uchodźcom na polskiej granicy?
Świadomość, że robimy wszystko, co legalnie możemy zrobić, ale to jest wciąż za mało. Ilekolwiek suchych butów, jedzenia i lekarstw byśmy zanieśli, nie będzie to wszystko, czego potrzebują. Wiem, że power bank, dzięki któremu będą w kontakcie ze światem, może im uratować życie. Leki dla dziecka, zapas jedzenia – to też realnie ratuje życie, wiem o tym. Ale wciąż ten moment, kiedy zostawiasz kogoś w lesie, bo zaniesienie jedzenia i lekarstw to jedyne, co możesz zrobić, jest najtrudniejszy. Kiedy się żegnamy i życzę im powodzenia, to „good luck” rozrywa mi serce.
Anna Alboth - aktywistka, specjalistka w temacie migracji ludności, pracuje w Minority Rights Group, działa w Grupie Granica. Organizowała nominowany do Nagrody Nobla Marsz dla Aleppo.
Wywiad ukazał się po raz pierwszy w numerze 12/2021 - 1/2022 magazynu GLAMOUR.