Bez wykluczeń: Ane Piżl, Maja Heban i Anu Czerwiński
Łączy ich odwaga i wielka wrażliwość. Robią z nich użytek, działając na rzecz osób transpłciowych. Walczą o to, by ci, którzy tak jak oni sami doświadczają dyskryminacji i hejtu, mogli być sobą i by nikogo nie pomijać. Bo wszyscy potrzebujemy większej uważności na siebie nawzajem. I choć jesteśmy różni, mamy takie same emocje.
- Marta Krupińska
ANE PIŻL
Pracuje w edukacji antydyskryminacyjnej i w ratownictwie medycznym. Na swoim instagramowym profilu @ane_ratownica promuje tolerancję i szacunek dla różnorodności. Razem z żoną mieszkają w Hiszpanii, dokąd wyprowadziły się po wydarzeniach w 2020 roku, związanych z agresją przeciwko osobom LGBT+ w Polsce.
Jestem queer
Mojej tożsamości nie określa transpłciowość. Owszem, jestem osobą niebinarną, więc z definicji jestem transpłciowa, ale nie jest to kluczowa kwestia w moim życiu. Tranzycja osób niebinarnych nie jest w Polsce w żaden sposób uregulowana prawnie, a możliwość uzgodnienia płci mają tylko transpłciowe kobiety i mężczyźni, więc w dokumentach wciąż mam błędnie określoną płeć. Ale nie spędza mi to snu z powiek. Płeć uważam za dość opresyjny koncept, więc interesuje mnie ona jedynie w kontekście uwolnienia się od tej kategorii. Mam przekonanie, że świat bez ramek płci jest lżejszy i szerszy. Mam swoją ekspresję seksualną, mam niebinarne imię, które zmieniłam w ramach tranzycji w 2015 roku, i mam dużo luzu do tego tematu. A ciało? Nie znam osoby, która byłaby w pełni zadowolona ze swojego wyglądu. Kultura nabiera nas na to, że istnieją obiektywne wzorce męskiego, żeńskiego i niebinarnego ciała. W efekcie odczuwamy dysforię, ale nie ma przecież obiektywnych wzorców. To zawsze kwestia interpretacji. Trzymam kciuki za wszystkie osoby, które gonią swój ideał, i też kiedyś myślałam o chirurgicznej korekcie. Dziś jednak uważam, że koncept, w którym twoje ciało ma „pasować” do tożsamości płciowej, jest tylko jedną z możliwości. To nie moje ciało wymaga korekty, tylko osoby, które patrząc na moje ciało, mają z nim problem. Jeśli nie mieści ci się w głowie, że mężczyzna może mieć piersi, to nie jest sygnał, że on ma te piersi usunąć. To raczej sygnał, żebyś ty poszerzył swój horyzont. Moje ciało jest fajne i silne. Nie będę go zmieniać.
Zaimki? Whatever works
Z zaimkami to ciekawy wątek, bo wiele osób myśli, że osobom transpłciowym często zależy, by używać wobec nich konkretnych zaimków. Fakty jednak są takie, że to nie dotyczy osób transpłciowych. To dotyczy wszystkich osób. Jeśli teraz zacznę mówić do ciebie w formach niezgodnych z twoją płcią, to zapewne najpierw się zdziwisz albo potraktujesz to jak żart, ale za chwilę poczujesz dyskomfort. Większość ludzi chce, by zwracać się do nich w jakiejś określonej formie. Podobnie jest zresztą z imieniem. Nie jest fanaberią osób transpłciowych, że chcą, by mówić do nich tym imieniem, którego używają. To powszechna potrzeba. Osoby transpłciowe nie mają zazwyczaj szczególnych wymagań. Chcą tego, co wszyscy. Liczę na to, że sytuacja, w której obecnie wpisuję zaimki w stopkę mejla i swój podpis na Zoomie, jest przejściowa. Wpisuję je, by mrugnąć okiem do tych, dla których zaimki są ważne. Ale osobiście wolałabym nie podawać nigdzie ani zaimków, ani płci. Bo płeć mnie nie definiuje ani nie zgadzam się na genderyzowanie wszystkiego dookoła. Wpisuję więc w miejsce zaimków „whatever works”, ale to i tak jest deklaracja, więc trochę mnie uwiera, że muszę to robić. Jeśli Polska zrobi się kiedyś bardziej tolerancyjna i osoby transpłciowe skoncentrowane na swojej płci nie będą wymagały wsparcia, usunę zaimki ze swoich podpisów.
Szanuję i edukuję
Myślę o sobie bardziej jako o edukatorce niż aktywistce. Wierzę w moc edukacji. Myślę, że ludzie ranią się wzajemnie, bo brakuje im wiedzy, bo nikt nie nauczył ich empatii, bo być może sami doświadczyli krzywdy. Wiem, że szkolenia, które prowadzę, nie wykorzenią całej nienawiści tego świata, ale są w stanie kształtować postawy, dzięki którym możemy się mniej ranić i zabierać głos w obronie osób opresjonowanych. Z tym, co robię w edukacji, wychodzę przede wszystkim do osób, które nie do końca wiedzą, o co chodzi w tym całym queerowym obszarze, a chciałyby być bardziej uważne. Edukuję firmy w dziedzinie tworzenia transinkluzywnej przestrzeni – przestrzeni przyjaznej wszystkim, również osobom nienormatywnym. W tej edukacji mieści się właśnie m.in. to, jak wspierać osoby wykluczone, jak być sojusznikiem lub sojuszniczką osób transpłciowych. To rozbudowany temat, ale można w tym obszarze sformułować kilka prostych rad. Daj innym żyć tak jak chcą. Jeśli coś nie ogranicza twojej wolności, to nie oceniaj, nie podważaj, nie krytykuj. Nikt z twoich bliskich, dzieci ani przyjaciół nie jest po to, by spełniać twoje oczekiwania, ani po to, by wpisywać się w twoją wizję relacji i rodziny. Warto zapewnić tych, których kochamy, że ich szczęście może mieć dowolny kształt, niekoniecznie zgodny z naszym wyobrażeniem. Jeśli będzie nami kierować ekstremalna empatia i życzliwość do innych osób – bliskich i dalekich – to damy im naszą zgodę, by żyli tak, jak chcą. Na tym polega tolerancja, żeby dać sobie wzajemną zgodę na to, że mamy różne pomysły na życie. Zanim zaczęłam szkolić, brałam udział w różnych projektach antydyskryminacyjnych – pierwszym była akcja „Niech nas zobaczą”, którą robiła fotografka Karolina Breguła. To były proste zdjęcia osób tej samej płci, które trzymają się za ręce. Pamiętam, że gdy w 2003 roku zawisły w Krakowie, pierwszej nocy zostały, w geście protestu, zalane farbą. Ze smutkiem myślę, że dziś, po 20 latach, stałoby się prawdopodobnie to samo. Polska wciąż jest homofobicznym, rasistowskim, białym, hermetycznym i nadętym miejscem. Najtrudniejsza jest świadomość, że to, co robię, to zawracanie rzeki kijem. Mimo to nie poddaję się i wierzę, że wciąż możemy to zmienić. Prowadzę szkolenia o równości, mówię o szacunku, który powinien być niezależny od wyglądu, wieku i pochodzenia. Promuję język inkluzywny – jak mówić, by nie wykluczać. Robię tyle, ile mam na to energii i chęci. Daję sobie dużo przestrzeni na pasje i życie rodzinne. Całego świata nie zmienię.
Bądźmy bardziej uważni
Akronim LGBT+ jest nam potrzebny, by np. rozmawiać o dyskryminacji. Ale osoby LGBT+ nie tworzą żadnej jednolitej grupy ani ogólnej społeczności. Mówienie wciąż o „osobach LGBT+” zamiast o konkretnych grupach osób wrzuconych do tego skrótowca znowu pozwala wykluczać część ludzi z dyskusji publicznej. Wolałabym mówić np. o konkretnych zdrowotnych potrzebach osób interpłciowych (czyli takich, których ciało nie pozwala ich jednoznacznie przypisać do żadnej z płci) albo o potrzebach prawnych starszych lesbijek, które nie mając ślubu, nie mają też prawa do pochówku ukochanej osoby, albo o sytuacji osób biseksualnych i aseksualnych, o których też często nikt w ogóle nie myśli, mówiąc „LGBT+”. Patrząc na sytuację klimatyczną, myślę, że nasza perspektywa nie jest zbyt daleka. Ale tym bardziej zależy mi, żeby w tym czasie, który nam pozostał, zatroszczyć się o najbardziej potrzebujących i wykluczonych. Żeby tworzyć więzi. Żeby promować życzliwość. Boli mnie, że w Polsce, gdy mówi się o osobach LGBT+, mówi się tylko o młodych. Średnia wieku w ostatnim raporcie o sytuacji osób LGBT+ w Polsce to 24 lata. Wśród osób LGBT+ nie zauważa się potrzeb osób starszych, a mówiąc o osobach transpłciowych, często pomija się osoby niebinarne i mówi się tylko o kobietach i mężczyznach. Wszystkim nam – mnie również – potrzeba jeszcze większej uważności, by nikogo nie pomijać.
MAJA HEBAN
Aktywistka, dziennikarka
Byle się nie wyróżniać
Dysonans między moją tożsamością a tym, jak widzieli mnie inni, odczuwałam, odkąd pamiętam. W dzieciństwie bawiłam się lalkami z dziewczynkami i w tych zabawach też byłam dziewczynką, czułam, że jestem jedną z nich. Rodzice próbowali mnie lekko wypychać, bym poszła pograć
z chłopakami w piłkę, ale widzieli, że zupełnie mnie to nie kręciło. W szkole zaczęłam się wycofywać społecznie. Okazało się, że nie wszystkim się podoba to, że trzymam się z samymi dziewczynami, jak chodzę czy mówię. Zaczęły się wyzwiska, że łażę jak „baba” czy „pedał”. Coraz mocniej dochodziło do mnie, że różnię się od swoich rówieśników. Czułam się bardzo niekomfortowo z sobą i ze swoim ciałem. Kąpałam się w bieliźnie, bardzo nie chciałam patrzeć na siebie nago, instynktownie owijałam się ręcznikiem na wysokości klatki piersiowej. Wstydziłam się też rozbierać przy chłopakach w szatni, przychodziłam w stroju na WF pod ubraniami, unikałam basenów. Potem próbowałam sobie wmówić, że mogę być chłopakiem. Chodziłam, obsesyjnie wpatrując się w swoje stopy, pilnowałam, żeby nie dawać ich do środka i szerzej rozstawiać nogi, nie trzymać luźnego nadgarstka. Dużo było we mnie samo-
kontroli, żeby uniknąć zachowań, za które mogłabym być piętnowana.
Na granicy płci
Przełom nastąpił, gdy w liceum na lekcji nauczycielka puściła nam dokument o osobach transpłciowych. To była dla mnie pierwsza konfrontacja z tym tematem. Uderzyło mnie wtedy poczucie niesprawiedliwości, choćby że będę musiała wydać mnóstwo pieniędzy na zmianę wyglądu,
a i tak nie wszystko da się zmienić, że już zawsze będę się czuła inna od wszystkich. Bałam się, że nikt mnie nigdy nie pokocha, nie założę rodziny. Do końca liceum byłam w głębokiej depresji. Tranzycję rozpoczęłam w 2010 roku, po pierwszym roku studiów. Wybrałam Kraków, bo chciałam tam studiować, tam był też jedyny w całym województwie specjalista, który zajmował się tranzycjami. Do dziś niewielu lekarzy się tego podejmuje. Na studiach miałam wokół siebie ludzi, którzy byli wspierający, choć nie wiedzieli, że jestem trans. Mówiłam o sobie per „Marysia”, a oni traktowali mnie trochę tak, jakbym była tak przegiętym gejem, że aż pozbawionym płci. W rozmowie nie czułam się komfortowo, nie używałam wobec siebie ani rodzaju żeńskiego, ani męskiego. Na przykład mówiłam: „Nie było mi dane obejrzeć tego filmu”, cały czas stosowałam takie fikołki językowe i pilnowałam każdego słowa. Pod koniec pierwszego roku studiów dałam rodzicom sygnał, że już dłużej tak nie pociągnę. Bez ich wsparcia moja tranzycja nie byłaby możliwa, bo całkowity koszt: diagnostyka, sprawa sądowa, to kilkanaście, a z operacjami nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych. Dziś moja rodzina akceptuje mnie w całości, choć rodzice potrzebowali paru lat, żeby się z tym oswoić. Ale wciąż, wracając w moje rodzinne strony, na Podkarpacie, czuję się dość niezręcznie, gdy np. spotkam koleżankę ze szkoły. Choć gdy odwiedzałam dziadków, to sąsiadki zawsze reagowały bardzo miło, że Majeczka przyszła.
Nie chodzę z rózgą
Dzięki temu, że nie wyróżniam się z tłumu głosem ani wyglądem, mogłam przejść tranzycję i nie rzucać się w oczy, nie wystawiać się na hejt i transfobię, która nasiliła się po tym, jak Anna Grodzka została posłanką. Poszłam do pierwszej pracy i pierwszy raz miałam poczucie kontroli nad swoim życiem, ale potem zaczęło do mnie docierać, że się wycofuję, unikam pewnych tematów w rozmowach, bo nie wiem, czy ludzie, z którymi pracuję, nie są transfobami. W końcu poczułam, że potrzebuję o tym powiedzieć, by zrzucić z siebie ciężar ciągłego ukrywania się i trzymania się za język. To nie było łatwe, bo w jednej ręce miałam swój komfort i bezpieczeństwo, a w drugiej poczucie obowiązku, odwagi, szacunku do siebie. W Międzynarodowy Dzień Widzialności Osób Transpłciowych (obchodzonym co roku 31 marca – przyp. red.) odezwałam się do działającej w mojej firmie grupy pracowniczej LGBT+ i zrobiłam coming out wewnątrz tej sieci. Gdy zaczęła się nagonka na LGBT+ w mediach i polityce, dużo osób się outowało, by pokazać, że to nie jest jakaś ideologia za horyzontem, tylko chodzi o ludzi w każdym wieku, miejscowości, sytuacji. Zaczęłam też mocniej się udzielać w sieci, bo zawsze miałam ciągoty do pisania, komentowania rzeczywistości. Wcześniej już pisałam dużo zabawnych treści, trochę trollowałam, wrzucałam memy, byłam taką internetową „śmieszkinią”. Od 2019 roku, gdy transfobia w Polsce szczególnie się nasiliła, moje posty stały się bardziej poważne i komentatorskie. Staram się jednak odczarować ten stereotyp, że aktywiści tylko chodzą z rózgą i wszystkich strofują. Dalej dużo żartuję – to pomaga, bo aktywizm można robić nie tylko totalnie na serio, ale i obrócić coś w żart. Pisałam takie listy otwarte do polityków prawicy, którzy szkalowali aktywistów i społeczność LGBT+.
Bez podważania
W Polsce wciąż jest wiele do zrobienia w kwestii dostępu do tranzycji, korekty danych, ochrony przed mową nienawiści, a także zmiany mentalności. Najbardziej boli mnie, gdy ludzie uważają, że tożsamości osób transpłciowych są czymś, co podlega dyskusji, bo to kwestia umowy społecznej, rozwiązań prawnych itd., a nie czegoś, co po prostu jest. Krzywdzące są dywagacje o tym, gdzie jest miejsce kobiet trans w toaletach, tak jakbyśmy były jakimiś intruzami, szkodnikami. Zawsze muszę zdawać sobie sprawę, że nie ma takiej rzeczy, która nie mogłaby zostać zakwestionowana, jeśli chodzi o takie osoby jak ja. Już teraz w Alabamie zdelegalizowano afirmacyjną opiekę medyczną dla nastolatków. Nigdy nie wiadomo, w którą stronę u nas pójdzie dyskusja na temat LGBT+. Jako osoby nieheteronormatywne nigdy nie wiemy, czy jakieś prawo, które sobie wywalczyliśmy, nie zostanie nam zabrane, czy my na nie zasługujemy. Boli mnie też, gdy ludzie, którzy nie są nami, nie mają naszych doświadczeń, chcą decydować, czy należą nam się dane prawa.
Albo gdy ktoś w ramach kurtuazji będzie się do mnie zwracał tak, jak sobie tego życzę, ale nie ma oporów, by mi powiedzieć, że jestem biologicznym mężczyzną i żebym nie wymazywała rzeczywistości. Jestem na to bardzo wyczulona. Nie mam problemu z tym, że płeć przypisana mi przy urodzeniu była męska. Ale poziom hormonów jest u mnie taki jak u ciskobiety. Co pół roku badam piersi, bo mam w nich jakieś guzki. Płeć jest bardziej skomplikowana niż to, że jest mężczyzna, który ma chromosomy XY, i kobieta z chromosomami XX. My nie wymazujemy rzeczywistości, chcemy tylko, by stosować słownictwo, które nikogo nie piętnuje. Nie pierwszy raz w historii stwierdzamy, że pewne słowa nie są OK, mówimy „Romowie”, nie „Cyganie”, „czarny”, a nie „Murzyn”. Każda mniejszość przeżywa te same dyskusje. Nie mówcie nam, że wiecie lepiej od nas, czego potrzebujemy.
My to wiemy najlepiej, bo to nas dotyczy.
ANU CZERWIŃSKI
Reżyser filmów dokumentalnych i twórca wideo, autor wideoeseju do spektaklu „Mieszkanie na Uranie” w Nowym Teatrze. Od niedawna próbuje też swoich sił jako aktor, gra w serialu „Kontrola” i w teatrze, m.in. w spektaklu Agnieszki Błońskiej „Orlando” w Teatrze Powszechnym (premiera 25 czerwca).
Droga do siebie
Jestem skrytą osobą. Film to środek wyrazu, w którym odnajduję i opowiadam siebie. Najbliższa jest mi reżyseria dokumentalna. Odkryłem, że jestem osobą transpłciową właśnie przez film dokumentalny, tak jak wcześniej odkryłem, że jestem lesbijką przez film „Gia” z Angeliną Jolie. Na początku studiowałem we Francji historię literatury, i to w książkach szukałem swoich historii. Ale gdy trafiłem na warsztaty z reportażu wideo, tak mi się to spodobało, że zacząłem chodzić na festiwale dokumentalne w Paryżu, tam widziałem własne historie. Postanowiłem też zdawać na reżyserię dokumentalną, gdzie zrobiłem swój pierwszy dokument, który był jednocześnie moim coming outem. Przez całe studia funkcjonowałem bowiem jako dziewczyna. Miałem silny lęk przed odrzuceniem i mówieniem o sobie choćby dlatego, że mój pierwszy, lesbijski coming out w wieku nastoletnim był dla mnie bolesny i trudny. Doświadczyłem też wewnętrznej transfobii. Teraz się tego wstydzę, ale gdy odkryłem, że jestem trans, wzbraniałem się przed tym. Miałem transpłciowych znajomych, ale bałem się, że ta łatka tożsamości przylgnie do mnie na zawsze i że nie będę mógł stać się nikim więcej – np. filmowcem.
Wszystkie moje strachy
Po studiach w Paryżu wróciłem do Warszawy, bo chciałem nauczyć się filmowego rzemiosła, czegoś, co zapewni mi byt. Dla osób trans to jest kolejny ogromny lęk, czy uda im się utrzymać, chcą się szybko usamodzielnić, żeby chociaż w tej jednej strefie poczuć się bezpiecznie. W teatrach nauczyłem się montażu, robiąc trailery do spektakli, a potem zacząłem już robić własne prace wideo. Kręcę też materiały dokumentalne dla NGO-sów, a teraz pracuję nad filmem o młodzieży trans i niebinarnej w Polsce. Raz ktoś ze środowiska filmowego zapytał mnie, czy muszę robić prace na ten sam temat. Wiem, że ta osoba nie miała złych intencji, to wynikało z troski, bo temat tożsamości płciowej był wtedy niszowy. Ale reżyserom poruszającym temat swojego pochodzenia etnicznego nikt takich pytań nie zadaje. Chcę robić sztukę i opowiadać ludzkie historie, które wywołują emocje – wierzę, że w ten sposób można zmieniać świat. Największe spełnienie mam, gdy ktoś zobaczy na ekranie odbicie własnych doświadczeń. Nie wierzę w to, że jako ludzie radykalnie się od siebie różnimy, emocje mamy te same. Każdy i każda z nas boi się odrzucenia, zarówno osoby LGBT+, jak i hetero. O tym opowiada też moja praca wideo do spektaklu „Mieszkanie na Uranie”. Jest tam scena coming outu, w której aktorzy wcielają się w rodzinę osoby trans. Ludzie – niekoniecznie „tęczowi” – po spektaklu dziękują mi, że ta historia jest też o nich, przeżyli podobne, trudne przeprawy rodzinne. Odsłaniając się, pomogłem im zobaczyć siebie, dałem na talerzu wszystkie swoje lęki, łzy, wachlarz emocji. Wierzę, że sztuka może przemówić do ludzi z łagodnego poziomu, który namawia do empatii. Ale doceniam też pracę aktywistów. Gdyby nie Anna Grodzka, która pokazała ludzką twarz w polityce i przygotowała nam wszystkim terytorium, nie wyoutowałbym się przed znajomymi. Choć większość z nich i tak się domyślała, kim jestem. Przez długi czas funkcjonowałem we Francji jako on, a w Polsce jako ona. W obcym języku, który jest nabyty, było to dla mnie łatwiejsze i bezpieczniejsze.
Zdjąć gorset
Dzięki tranzycji zyskałem spokój i luz i zaakceptowałem swoje ciało. Mogłem zacząć normalnie żyć, a nie ciągle się spinać, czy ktoś nie powie do mnie złym zaimkiem. Zanim zacząłem przyjmować hormony, moja tożsamość wymagała ode mnie i otoczenia dużo wysiłku, bo ciało wysyłało sprzeczny sygnał. Tranzycja otworzyła mi też drzwi do aktorstwa. W kontaktach międzyludzkich jestem teraz bardziej ekspresyjny, częściej okazuję radość, więcej żartuję, wygłupiam się. Czuję się tak, jakbym ze sztywnego gorsetu wskoczył w wygodne dresy. Ale tranzycja uświadomiła mi też, że płeć to społeczny konstrukt, który warunkuje relacje między ludźmi. Wystarczyło, by mój głos obniżył się o pół tonu, a już ludzie zaczęli mnie inaczej postrzegać. Szczególnie w pracy – gdy zaczynam rozstawiać sprzęt przed zdjęciami, jestem traktowany poważniej. Mając doświadczenie obu płci, zauważam, że jako chłopak jestem pewniejszy siebie, bo wiem, że jest mniejsza szansa, że spotka mnie coś złego. A przecież jestem tą samą osobą, wciąż mam w sobie kobietę, którą się urodziłem.