Reklama

Jann, a właściwie Jan Rozmanowski, nie może ostatnio narzekać na brak zajęć. Stale pracuje nad nowymi piosenkami, przygotowuje się do swojej pierwszej trasy koncertowej, a do tego pozostaje w stałym kontakcie ze swoimi fanami i udziela wielu wywiadów. Spotykamy się już po szeroko komentowanych w mediach preselekcjach do Konkursu Piosenki Eurowizji 2023 w Liverpoolu. Jest uśmiechnięty i przepełniony entuzjazmem. Trudno się jednak temu dziwić. Liczba jego obserwatorów w mediach społecznościowych wzrasta z każdą sekundą, a jego autorskie utwory, w tym nawet kawałki wydane parę lat temu, podbijają listę największych viralowych hitów w Polsce. Jann opowiada mi o początkach swojej artystycznej drogi, wierze we własne możliwości, wsparciu rodziny, procesie twórczym, międzynarodowej karierze i zdradza, co jest dla niego prawdziwym sukcesem.

Reklama

***

Robert Choiński / Glamour.pl: „Myślę, że są różne rodzaje sławy. Jest sława, którą można kupić na ulicy, kręcąca się wokół paparazzi, pieniędzy i bogacenia się. Ale istnieje też sława, gdy nikt nie wie, kim jesteś, ale wszyscy chcą wiedzieć, kim jesteś”, powiedziała Lady Gaga w jednym z wywiadów na początku swojej kariery. Jestem więc ciekaw: kim jest Jann?

Jeśli mam wybierać spośród tych dwóch rodzajów sławy, to zdecydowanie wybieram ten drugi. Nie kupuję sobie fejmu. A kim jestem? Staram się być artystą.

Jak twoja rodzina reaguje na to, co ostatnio się dzieje wokół ciebie? Nie da się ukryć, że osiągnąłeś duży sukces.

Wszyscy się bardzo cieszą i bardzo mnie wspierają. Rodzice cały czas do mnie wydzwaniają, czytają wszystkie wywiady, oglądają wszystkie reakcje. Bardzo się w to angażują. Gdy byłem ostatnio w rodzinnym mieście, babcia napakowała mi słoików, żeby chociaż tak mnie wesprzeć. (śmiech). Wszyscy są bardzo podekscytowani i cieszą się, że wreszcie się to dzieje.

A jak ty sam odnajdujesz się w tej nowej sytuacji?

Bardzo dobrze. Czekałem na to. Zawsze tego chciałem i bardzo ciężko na to pracowałem.

Bardzo dużo o tym myślałem, rozważałem wszystkie scenariusze i konsekwentnie do tego dążyłem. Wydaje mi się, że jestem na to gotowy.

Są na pewno jeszcze jakieś rzeczy, do których będę musiał przywyknąć. Cały czas będą pojawiać się wyzwania. Będę musiał decydować, w którą stronę chcę pójść, ale raczej czuję się bezpiecznie.

O tym ostatnim aspekcie poniekąd opowiada „Gladiator”, prawda?

Dokładnie.

Odbieram ten utwór nieco ironicznie. Czy on nie jest trochę satyrą na to, co dzieje się w mediach i przemyśle muzycznym?

Tak. „Gladiator” to satyryczny numer, który opisuje show-biznes. Wydaje mi się, że w ostatnich dniach jego przesłanie wybrzmiewa jeszcze mocniej, przynajmniej dla mnie. Dlatego jestem zadowolony, że to właśnie ta piosenka tak mnie mocno wybija, bo będzie mi zawsze przypominać o tym, z jakim założeniem wszedłem w to wszystko.

A masz swój wzór prowadzenia kariery?

Dla mnie zawsze była to Beyoncé. Ona dla wielu artystów jest wzorem tego, jak powinno się pracować i prowadzić swoją karierę. Ostatnio zainteresowałem się też BTS. Bardzo mnie zafascynowało to, jak oni na tamtym rynku się wybili, jak się zaadaptowali do tego wszystkiego, co wykorzystali, w którą stronę poszli. Znajduję też sporo paraleli między sobą a nimi. To, jak oni prowadzą swoją karierę, jest też dla mnie bardzo inspirujące.

A który z tych elementów imponuje ci najbardziej?

Myślę, że taki balans odnośnie tego, kiedy iść na kompromis, a kiedy postawić na swoim. Wydaje mi się, że oni potrafili dobrze decydować. Wiedzieli, na jakim rynku się znajdują i jak z tego skorzystać. Wiedzieli też, jak to, co chcieli zrobić, zrobić jak najlepiej.

W jednym z wywiadów wspomniałeś, że przeprowadzka do Anglii w wieku 16 lat była jednym z najcięższych momentów w twoim życiu. Nie chcę zagłębiać się w to, co wtedy czułeś, a raczej skupić się na pozytywnym aspekcie. Co ci wtedy tak naprawdę najbardziej pomogło z tego mroku się wydostać?

Chyba takie samozaparcie po prostu. Znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Chciałem czegoś, czego totalnie nie mogłem mieć. Wiadomo, że miałem wsparcie rodziny i przyjaciół, ale musiałem pogodzić się z sytuacją, że tutaj jestem i teraz po prostu muszę sobie z tym poradzić. Nawet nie tyle poradzić, co wykorzystać tę sytuację. No i wykorzystałem. Nadrobiłem wszystko w 2 lata i skończyłem szkołę z najlepszym wynikiem.

Brawo!

A dziękuję.

Co więc skłoniło cię do powrotu do Polski?

Pandemia. Wszystko zaczynało się już wtedy zamykać. Wróciłem do Polski praktycznie ostatnim lotem. Zanim na nowo zdążyło się wszystko otworzyć, zanim zdążyłem wrócić do Anglii, to zacząłem już pracować z Fonobo (wytwórnią muzyczną – przyp. red.). Nasza współpraca układa się dobrze, więc zostałem.

Jann podczas rozmowy z Robertem Choińskim dla Glamour.pl

Zanim podpisałeś kontrakt z Fonobo wysyłałeś swoje demówki do wytwórni muzycznych lub próbowałeś kontaktować się z jakimiś menedżerami, czy samo to do ciebie przyszło?

Nie. Nie czułem się w ogóle na to gotowy. Nie miałem pewności, że to, co tworzę, jest już czymś, co mogę wysyłać do wytwórni. Dlatego pomogła mi moja znajoma, która prowadziła teatr muzyczny, w którym byłem w dzieciństwie, pani Ania Żochowska. Ona wysłała moje demówki do Fonobo i tak to się zaczęło. Tak więc nawet nie ja sam je wysłałem.

Mówisz, że jesteś dość krytyczny wobec siebie i swojej twórczości. Kojarzy mi się to ze słowami RuPaula, który często mówi uczestniczkom i uczestnikom programu „RuPaul’s Drag Race” o ich „wewnętrznym sabotażyście”. Jak ty z nim walczysz?

Chyba takiego wewnętrznego krytyka muszą zabić inni. Muszę te myśli z kimś skonfrontować. Wiadomo, że jak siedzę w swojej głowie i sam siebie krytykuję, to potrzebuję spojrzenia z zewnątrz. Gdy sam na to patrzę, to w pewnym momencie po prostu następuje taka fiksacja, że już sam nie wiem, czy to jest dobre, czy jakie to jest. Potrzebuję, żeby ktoś mi powiedział, że to jest w porządku. Ania, moja menedżerka, często mówi mi: „Zostaw już to, nic nie zmieniaj. To już naprawdę jest okej”. Mówią mi to też producenci, z którymi pracuję. Chyba trzeba więc po prostu otaczać się ludźmi, którym się ufa.

A z drugiej strony – popadasz w samozachwyt?

Nie wiem, czy nazwałbym to samozachwytem, ale potrafię się docenić. Wydaje mi się, że trzeba się doceniać, żeby cokolwiek robić. Oczywiście mówię o takiej zdrowej samoocenie, która też wynika z tego, co się słyszy na zewnątrz. Widzę reakcje fanów, którzy wyrzucają moje piosenki na szczyty playlist itd. To znaczy, że to, co robię, jest okej i że to się przyjmuje, więc i ja nabieram większej pewności siebie. Ale faktyczne jest coś takiego – to niesamowite uczucie, gdy skończy się piosenkę i potem się jej słucha w kółko i już nie można się doczekać aż ona ujrzy światło dzienne. Myślę więc, że to nie samozachwyt, bardziej nazwałbym to po prostu satysfakcją.

Twoja twórczość jest bardzo eklektyczna. W ciągu dwóch lat twój styl mocno ewoluował. Czym jest to spowodowane?

Jest to spowodowane właśnie tym, że wcześniej nie tworzyłem. „Do You Wanna Come Over?” (debiutancki singiel Janna – przyp. red.) to utwór, który stworzyłem około rok przed jego wydaniem. Myślę, że tak na poważnie zacząłem więc tworzyć dość późno, bo dopiero na studiach.

Mój styl nadal ewoluuje. To nie działa na takiej zasadzie, że mam wyrobiony styl, już wiem, jaki on jest i teraz zacznę nagrywać muzykę w tym stylu, który sobie wymyśliłem. Wydaje mi się, że zwłaszcza w przypadku początkujących artystów to powinno bardziej wynikać z autentyczności, a reszta po prostu przychodzi wraz z doświadczeniem.

Gdy zacząłem częściej pracować w studio i już wiedziałem, jak to się robi, to też poznawałem więcej możliwości, poznawałem siebie, co mi odpowiada, a co nie. Zawsze myślałem, że ludzie będą mi pisać muzykę, a nie że będę robił to sam. A okazuje się, że tak jest mi w sumie najlepiej. Wszystkie dotychczasowe utwory stworzyłem samodzielnie. Produkuję z producentami, ale piszę i komponuję sam. Chyba też trzeba się po prostu poznać i wiedzieć, co ci siedzi, a co nie.

Skoro już jesteśmy przy temacie twojego debiutanckiego singla, to porozmawiajmy o nim więcej. W „Do You Wanna Come Over?” śpiewasz, przynajmniej ja tak to odbieram, o potrzebie bliskości. Czy tworząc ten utwór odczuwałeś samotność?

Jestem bardzo sentymentalny. Wtedy chyba jeszcze nie byłem pogodzony z tym, że zostawiłem wszystko w Polsce. Ten utwór opowiada nie tyle o samotności, co bardziej o takiej nostalgii, o momencie, gdy tęsknisz za swoimi przyjaciółmi, spontanicznym imprezowaniem, wychodzeniem gdzieś. Ten utwór był bardzo autentyczny, został napisany dokładnie w tym momencie, w którym to czułem.

Czujesz się zrozumiany – jako człowiek, jako artysta?

Nie zastanawiałem się nad tym chyba aż tak bardzo. Skupiam się bardziej na sobie niż na tym, co ludzie o mnie myślą. Ale kiedy już zostaję zrozumiany, na przykład gdy ludzie zaczynają dostrzegać kontekst moich piosenek, to wtedy odczuwam dużą satysfakcję. Wtedy faktycznie widzę, że ludzie rozumieją, o co mi chodziło.

Niedawno wspomniałeś też, że nie do końca jesteś taką osobą, która chce iść ze sztandarem i wprost wygłaszać jakieś hasła. Wolisz, żeby twoja muzyka przemówiła za ciebie. Zawsze opisujesz swoje własne uczucia czy też czasem uciekasz w świat fikcji lub opisujesz zasłyszane historie?

Miałem już takie piosenki, które pisałem, tak jak mówisz, z relacji zasłyszanych. Tylko, że to są wciąż moje uczucia. Nie napiszę utworu z cudzej perspektywy, bo nie jestem tą osobą. Mogę napisać to, co sądzę, że sobie ktoś myślał, ale to zawsze będzie wyłącznie moje odczucie. „Eren” jest właśnie taką piosenką napisaną totalnie spontanicznie. Śmiałem się, że nie wiem, o czym ona jest, ale ona wychodzi z takiego czystego uczucia. Ona ma sens, ja go tam widzę, tylko on się po prostu za każdym razem zmienia. Jest bardziej takim przełożeniem emocji na słowa, a nie konkretnej sytuacji.

W jakich najdziwniejszych okolicznościach przyszedł ci do głowy pomysł na piosenkę? Wyskakiwałeś spod prysznica, żeby nagrać coś na dyktafon?

Możliwe, że też mi się to zdarzyło parę razy. Na pewno miałem takie sytuacje w pracy. Kiedyś na przykład na hali w fabryce okien. Musiałem biec do łazienki, żeby nagrać sobie na dyktafon melodię. (śmiech). Przychodził mi pomysł i mówiłem: „Dobra, na tej hali jest głośno, muszę lecieć do łazienki, żeby nie wypadł mi z głowy”.

Rozumiem więc, że nie masz jednego schematu działania?

Nie. Zawsze mówię, że jestem dość eklektycznym i chaotycznym człowiekiem. Wiadomo, że jakieś schematy można sobie układać, czy że dużo lepiej pracuje mi się, gdy pójdę do studia i mam tę określoną przestrzeń i czas na pracę, ale już sam przebieg tej pracy będzie za każdym razem wyglądał zupełnie inaczej. Produkcja, kompozycja, pisanie – to wszystko się ze sobą łączy. Traktuję to raczej jako proces twórczy a nie jako zadanie.

Do tej pory tworzyłeś wyłącznie w języku angielskim. Tak jest ci łatwiej, czy może jest to kwestia tego, że możesz ze swoją twórczością dotrzeć do szerszego grona odbiorców?

Kto to ładnie kiedyś ujął, że angielski jest językiem moich emocji. Łatwiej jest mi się w nim wyrażać. Zawsze też myślałem o muzyce globalnie. Tak jak mówiłem, że nie myślę zadaniami. Nie myślę o tym, że chcę zrobić coś, czego nie było w Polsce. Myślę o tym szerzej. Chcę, żeby rzeczy, które robię, mogły być dla wszystkich. Niezależnie od tego, skąd są.

Marzysz o karierze za granicą? Jest to coś, co chciałbyś osiągnąć?

Tak, chciałbym. Myślę, że mam szansę to osiągnąć. Chciałbym spróbować. I będę próbować. (śmiech).

W tym miejscu nie sposób wspomnieć o Eurowizji. Na pewno trudno byłoby nazwać to, co wydarzyło się w kontekście twojej osoby, w jakikolwiek sposób porażką.

Zdecydowanie nie.

Mimo wszystko jestem ciekaw, jak ktoś, kto sam określa siebie mianem perfekcjonisty, odbiera to, że jednak ktoś inny leci do Liverpoolu. Ciężko ci było się tym pogodzić i ułożyć sobie to w głowie?

Myślę, że mój perfekcjonizm nie ma tutaj nic do rzeczy, bo ten występ był bardzo dobry. To nie jest tak, że ja ustalam sobie cel i za wszelką cenę chcę do niego dojść. Dla mnie sukcesem jest już samo tworzenie sztuki. Na tym się skupiam. A czy wynik jest taki, czy inny, to już nie stanowi dla mnie wielkiej różnicy.

Szkoda mi tylko ludzi, którzy mnie bardzo wspierali i wypchnęli do tego. Chcieli, żebym wygrał. Mam nadzieję, że nie są za bardzo zawiedzeni. Ja tworzę muzykę dalej, tak jak tworzyłem do tej pory. Tutaj zdecydowanie mój wewnętrzny perfekcjonista nie jest zawiedziony.

Przed tobą sporo ekscytujących projektów. Zbliża się twoja trasa koncertowa. Wyprzedała się tak naprawdę w dobę, co jest niesamowite w przypadku początkującego artysty.

To moja pierwsza trasa w ogóle!

Czego możemy się spodziewać po tych występach?

Moich 200%. (śmiech). Zawsze mówię, że występy na żywo to jest powód, dla którego to robię. Naprawdę staram się wkładać w nie jak najwięcej siebie i jak najwięcej emocji. Tego właśnie można się spodziewać. Myślę, że to naprawdę będzie przeżycie i nikt nie będzie żałować przyjścia. Na pewno wyjdzie się niego z jakimś doświadczeniem.

Jest szansa, że usłyszymy tam nie tylko rzeczy, które już wyszły, ale też coś niepublikowanego?

Nowe wydawnictwa też mam w planie i pracuję nad nową muzyką, także zobaczymy. Trzeba będzie przyjść, żeby się przekonać (śmiech).

Pogadajmy więc o tym, nad czym teraz pracujesz. „Gladiator” wskazuje nam to, czego można się spodziewać po twoich kolejnych muzycznych propozycjach, czy raczej będzie to kolejne zaskoczenie?

Zawsze mówię ludziom, żeby nie oczekiwali niczego. Nie przyklejam się do etykiet. Ludzie próbują mi je przykleić, ale ja ich proszę, żeby tego nie robili, bo to trochę nie ma sensu. Zawsze będę im się wymykał. Nawet gdybym chciał ci powiedzieć, w jakim kierunku zmierzam, to ci nie powiem, bo w ogóle nie myślę w takich kategoriach. Po prostu tworzę i ciężko jest mi powiedzieć, w jakim to jest stylu. To już zostawię ludziom. Niech oni znajdą porównania.

Czego można ci życzyć?

Zdrowia, szczęścia, pomyślności (śmiech). Powodzenia i siły na to wszystko. Chciałbym zostać taki świadomy, jaki jestem teraz. Chciałbym, żeby to wszystko mnie nie przytłoczyło.

Tego ci właśnie życzę. Dziękuję ci za rozmowę.

Reklama

Dziękuję.

Reklama
Reklama
Reklama